piątek, 21 października 2016

Kilka tysięcy słów o cesarskim cięciu.

14 lutego 2014 roku, niecały miesiąc po moim pierwszym porodzie - opisałam go TUTAJ bardzo dokładnie. Wpis ten wzbudził wówczas skrajne emocje - od pełnych empatii po pełne oburzenia. Zebranie się do relacji z porodu numer dwa zajęło mi dwa razy dłużej. Przyczyn jest pewnie kilka, a może i kilkanaście. Słowem wstępu muszę wyszczególnić kilka kluczowych kwestii.




Mój drugi poród różnił się od pierwszego diametrialnie. W innym szpitalu, w innym mieście, w innej porze roku. Przede wszystkim jednak innym sposobem. Tym razem był to bowiem poród drogą cesarskiego cięcia, w dodatku planowego. Pewnie wielu z Was nasuwa się pytanie - dlaczego? Nie wchodząc przesadnie w szczegóły - wskazaniem medycznym były moje powikłania po poprzednim porodzie zabiegowym. Teoretycznie mogłabym się uprzeć, że koniecznie chcę rodzić naturalnie, ale nie uparłam się. Nie chciałam. Bałam się bardzo, za bardzo - po tym co przeżyłam podczas ostatniego porodu. W pewnym sensie wizja cesarskiego cięcia była wybawieniem dla mojej psychiki w trakcie ciąży. Oczywiście, że zdawałam sobie sprawę, że to operacja, która nie pozostaje obojętna dla ciała, wiąże się z potencjalnymi poważnymi powikłaniami i nie jest wcale - jak się powszechnie uważa - rutynowym zabiegiem. Mimo wszystko strach przed kolejnymi, jeszcze gorszymi powikłaniami oraz przede wszystkim lękiem przed powtórzeniem się historii z zamartwicą - paraliżował mnie. Jak tylko zaszłam w ciążę - wróciły koszmary. Poród to dla mnie - niestety - najgorsza część macierzyństwa. Żałuję bardzo, że nie było mi dane doświadczyć pięknego porodu naturalnego. Z perspektywy czasu i własnych obserwacji  - uważam, że jest to bez wątpienia najlepszy i najbardziej pożądany sposób rozwiązania ciąży. I mówię to mimo moich prywatnych doświadczeń. Mimo tego, że większe powikłania i większą traumę zafundował mi poród naturalny - chcę zachować obiektywizm. Cesarka to nie jest takie "hop siup". To także - inny, ale jednak - spory ból i przede wszystkim ingerencja w ciało. Ale wracając do meritum - chcę opowiedzieć jak było tym razem, choć jest mi znacznie trudniej zebrać myśli. Akcenty w tej historii kładą się w zupełnie innych miejscach, narracja nie jest płynna, emocje trochę wykipiałe, bo o dwa miesiące przeterminowane. Spróbuję jednak.


Czwartek, 11.08.2016. Godzina 9.00 rano. Na oddział ginekologii i patologii ciąży mają mnie przyjąć  dzień przed planowaną operacją - takie są najnowsze procedury. Boże, jak ja nienawidzę szpitali. Kolejka w izbie przyjęć na kilometr. Jak się okazuje - porodówka przepełniona. Najchętniej odesłaliby kogo się da, ale się nie da. Bo ja jestem wpisana od tygodnia w kajecik na planowe cięcie. W rejestracji panuje dezinformacja. Wysyłają mnie z papierami na drugie piętro, z drugiego piętra z powrotem do izby przyjęć i po raz kolejny (już z kompletnymi papierami) na drugie piętro. Czekam pół godziny aż znajdą dla mnie pokój (bo przecież brakuje miejsc). W międzyczasie obserwuję jak wywożą z sali panią z długim, ciemnym warkoczem. Jedzie wprost na salę operacyjną, gdzie mają wykonać jej cesarkę. Trochę zazdroszczę, że zaraz będzie miała to z głowy, trochę próbuję sobie wyobrazić co teraz czuje, o czym myśli. Widzę jaka jest nieporadna, taka ubezwłasnowolniona w tej lichej, kobaltowej szatce wiązanej na plecach, z tymi gołymi, bezwładnie ułożonymi na łóżku stopami. Jest coś znamiennego w tym, że zdrowego, chodzącego o własnych siłach człowieka wiezie się na salę operacyjną tak, jakby nie mógł pójść tam o własnych siłach. To jest ta kluczowa różnica między elektywnym cesarskim cięciem a porodem naturalnym. Ta pierwotna i założona z góry (z różnych względów) niemożność ciężarnej i to zdanie na łaskę i niełaskę medycyny. Nie urodzisz tego dziecka sama, nawet nie podejmiesz próby - urodzą je lekarze, a Ty możesz jedynie bezczynnie leżeć i patrzeć jak je wyjmują. Jedziesz na tym łóżku naga, bezradna, na tacy podana, poddana biegowi wydarzeń. Z perspektywy osoby takiej jak ja, która w dosadny sposób odczuła wszelkie minusy porodu naturalnego (za to plusów niewiele) - to jest najbardziej uderzająca różnica między porodem siłami natury, a planową cesarką. I piszę to, mimo, że jak wiadomo - mój pierwszy poród skończył się poważną ingerencją medyczną i de facto samodzielnie dziecka nie urodziłam. Skończyłam równie bezbronna i  bez mocy sprawczej a na dodatek bez znieczulenia. Ale… wracając do tego pamiętnego czwartku. 

W końcu przydzielili mnie do sali trzyosobowej. Niestety bez łazienki, za to z umywalką. Okna wychodziły na stronę wschodnią, na podwórze porośnięte wysokimi drzewami. W efekcie przez większość dnia było tam dość ponuro. Jedna z moich współlokatorek powoli popadała w depresję, leżąc tam już kolejny dzień z dala od domu, bez żadnej wiedzy kiedy w końcu zacznie rodzić (leżała z powodu konfliktu serologicznego). Nie mogła wówczas wiedzieć, że urodzi za dwa dni. Druga z kolei podejmowała kolejne już, w dalszym ciągu bezskuteczne próby wywołania porodu. Nie mogła wówczas wiedzieć, że na następny dzień zrobią jej ostatecznie cesarkę. Mimo wszystko dość pozytywnie myślę o tych krótkich znajomościach zawieranych w szpitalnych salach. To taki rodzaj wspólnoty jak z koleżankami, z którymi dzielisz pokój w czasie letnich kolonii. One sprzedają Ci info o której godzinie najlepiej wybrać się pod prysznic i który kibel jest najlepszy. Ty odwdzięczasz się pożyczając papier toaletowy.

Tego dnia zjadłam już tylko zupę. I w tajemnicy - kilka herbatników ofiarowanych mi przez szpitalne towarzyszki. Kilkakrotnie zrobili mi KTG, założyli wenflon, pobrali krew, zrobili USG, badanie ginekologiczne, a po konsultacji anestezjologicznej - kazali podpisać zgodę na cesarskie cięcie. Po przeczytaniu listy możliwych powikłań (które oczywiście były mi znane) poziom mojej nerwicy gwałtownie wzrósł. Na szczęście dobrodusznie nadmienili pod koniec, że przewidywane rokowanie w moim przypadku jest: "DOBRE". W nocy kolejny już raz budziły mnie skurcze przepowiadające na zmianę z krzykami rodzących zza okna, które odbijały się echem od szpitalnych ścian. W międzyczasie ciepła, sierpniowa noc zamieniła się w przyjemny, słoneczny poranek.



Dnia 12 sierpnia 2016 roku o godzinie 7.00 rano na sali zjawia się ksiądz. "Spowiedźeucharystia?"
Nie, dziękuję. Przecież nie mogę nic jeść przed operacją to i komunii chyba nie powinnam przyjmować.
Jestem druga w kolejce do cesarki. Operacja ma się odbyć w okolicach godziny 10 rano. W międzyczasie lewatywa i szukanie w popłochu wolnego wucetu (na szczęście znalazłam takowy - niestety pozbawiony zamka w drzwiach), obchód ("A co to za niewiasta o zmartwionym licu?", "Boję się. Czekam na cesarkę.", "Z tego co wiem dr Z. zrobił w życiu kilka cesarek , więc może i tym razem się uda." - takie tam żarciki ordynatora) i wpada wreszcie spóźniony M. Wpada też dr Z z wieścią, że lada moment biorą mnie na salę. Dostaję ową lichą, operacyjną, flizelinową kreację do przebrania. Dostaję też do wypicia ohydny cytrynian sodu. Tak przygotowana zasiadam na moim szpitalnym łóżku, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. W tym momencie okazuje się, że przyjdzie mi jeszcze poczekać, bo oto inna pacjentka ma już skurcze i to ona wejdzie na moje miejsce. Niestety (czego jeszcze nie wiem) skubana ukradnie mi też ostatnie wolne miejsce na oddziale położniczym… Kolejne minuty wydają się wiecznością. Moja głowa z każdą sekundą staje się cięższa od natarczywych myśli.

W końcu po mnie przychodzą. I z jednej strony czuję ulgę, że nie muszę dłużej trwać w tym parszywym stanie zawieszenia, a z drugiej - mam ochotę uciec. Ale nie uciekam, grzecznie kładę się na łóżku, którym zawiozą mnie wprost na salę operacyjną. Leżę na wznak, ostatnie chwile z macicą wypełnioną życiem, nietkniętą skalpelem. Nadchodzi czas kolejnej inicjacji. Nade mną przemykają szpitalne lampy na kasetonowym suficie. To taki widok, który znacie z seriali typu "Chirurdzy" czy "Dr House".



Jak w kalejdoskopie jedna lampa za drugą, sufit, skrzydłowe drzwi, skręcamy, lampy, drugie drzwi, skręcamy, wjeżdżam na blok operacyjny i z każdą chwilą robię się coraz bardziej zależna, coraz mniej za siebie odpowiedzialna, coraz bardziej w sobie skulona. Zielone kafelki, lekarskie fartuchy, maski, lampy o świetle tak mocnym jakby przenikało ciało na wylot. Pani anestezjolog jest bardzo miła, przeprowadza ze mną wywiad. Serce łomocze mi w piersi tak, że z trudem łapię powietrze. "Dlaczego ma pani takie wysokie ciśnienie?" pytają mnie, która zazwyczaj szczyci się wynikami rzędu 90/60. "Chyba jestem zestresowana... Chyba bardzo." Kiedy siedzę taka zgarbiona, z moim zniekształconym skoliozą kręgosłupem wygiętym w łuk by ułatwić lekarce wbicie igły - mam ochotę zrezygnować. Mam ochotę się z tego wypisać. Mam chęć powiedzieć "Sorry, ja wysiadam. To jednak nie dla mnie,  to nie na moje nerwy."Ale to tak niestety nie działa, nie ma już odwrotu. Zaczynam żałować, że nie będę pod narkozą, mimo, że panicznie boję się narkozy. Zastrzyk w kręgosłup jest prawie bezbolesny. Po chwili jestem już w apogeum mojej bezbronności, w tej cieniutkiej koszulinie, bezwładna od pasa w dół, rozkrzyżowana na fotelu - do jednej ręki podpięty ciśnieniomierz, ciągle na nowo robiący pomiary, do drugiej - kroplówka. Na twarz dostaję maskę z tlenem, a kiedy pani anestezjolog informuje mnie, że może mi się zrobić słabo i niedobrze - czuję, że robi mi się słabo i niedobrze. Czuję, że wpadam w panikę, czuję się klaustrofobiczne. "Niedobrze mi. Słabo mi." jęczę cicho. Lekarka pokazuje mi gdzie mogę wymiotować w razie czego. Ale ja nie chcę. "Ta maska śmierdzi" - mówię. Naprawdę ohydnie śmierdzi, plastikiem. "Faktycznie śmierdzi" potwierdza lekarka i ściąga maskę, trzymając mi pod nosem samą rurkę z tlenem. Mimo, że to pomaga na nudności - panika ogarnia mnie w najlepsze. Czuję się jak naćpana, bełkoczę płaczliwie "Ja nie chcę. Boję się." Wychodzi ze mnie cały ten nagi, ludzki strach i przerażenie osoby pozbawionej kontroli nad swoim ciałem, zdanej na innych. Jestem tylko przerażonym, małym dzieciakiem, nikim więcej. Dowcipny dr Z. zagaduje mnie co chwilę, jednocześnie z żartobliwym wyrzutem wytyka, że mu nie ufam. Ale ja nie słucham już nikogo, zaciskam oczy i żołądek jak podczas zjazdu z najwyższego rollercoastera, myśląc, że wytrzymam, że zaraz będzie po. I czuję cięcie, szarpanie, w jedną, drugą stronę, grzebią mi w trzewiach. To nie boli, nic a nic. Tylko czuję, wiem, że wyciągają ze mnie dziecko. Przypominam sobie, że na USG nie widziałam nigdy jego stóp, czy on aby ma stopy? Dlaczego nigdy tych stóp nie oglądałam?

Godzina 11.10. JEST! Widzę wreszcie na własne oczy to zakrwawione, różowe (!), bynajmniej nie sine, ciałko w rękach doktora tuż nad parawanem. Ma stopy. Ma czarne włosy. Ba, nawet płacze! I to głośno!

A więc to właśnie jest mój drugi syn. Na imię mu Iwo Joachim. Jak się za chwilę okaże - całe 56 cm długości i 3545 gramów żywej wagi. Ze sporą głową o obwodzie 37 cm. 

"Ojej" to moje pierwsze słowa. "Ojej. Płacze. Ojej." Bezbrzeżne zdziwienie, że właśnie w ciągu minuty z brzucha wydobyli mi dziecko.

Ogarnia mnie błogi spokój. Iwo zostaje wzięty na oględziny, a ja czuję się już dobrze. Odpływam, co chwilę przymykam oczy. Chce mi się spać.

"Trochę Cię krzywo ciachnąłem, najwyżej walniesz tam sobie jakąś dziarę" dowcipkuje dr Z. "Musimy ją ładnie zszyć, bo to artystka jest" mówi do drugiego lekarza.

A mnie jest już wszystko obojętnie. Przynoszą mi pokazać mojego maluszka, zawiniętego w becik. Jest słodki, do nikogo niepodobny. Całuję go po buzi, przytulam do policzka. A potem oddaję go na czas szycia do kangurowania tacie, który czeka pod salą.

***



Niestety na oddziale położniczym nie ma dla mnie miejsca. Wracam z powrotem do tej samej, depresyjnej sali na patologii ciąży. Dzień upływa na próbach przystawiania Iwa, pomiarach ciśnienia i zmianach kroplówek. Najpierw siedzi z nami Mieszko, potem przyjeżdżają rodzice. Co jakiś czas wpada położna. Narzeka, że to źle, że leżę tu gdzie leżę, bo przecież na noc dziecko musi znaleźć się pod opieką położnych (jako, że sama się nim nie zajmę) a to przecież dwa piętra wyżej, czyli tam gdzie właśnie powinnam się znajdować, a nie znajduję z powodu braku miejsc. Nie w smak położnej wozić dziecko windą na karmienie po nocach. Straszy mnie zarazkami w windzie. Może jednak da się znaleźć jakieś miejsce? No może. A nie, jednak nie ma opcji. Jednak się nie da. To lepiej, żeby dziecko dostało butelkę zamiast wozić je windą. Jakby co - jest Bank Mleka, więc można podać mleko z Banku zamiast sztucznego. Za dwie godziny okazuje się jednak, że nawet tego nie można, bo nikt nie zamówił mleka, a Bank jest już zamknięty. Położnej jest przykro, nie wiadomo co robić, bo dziecko wezmą, a ja tu zostaję. Kłopot. Narasta we mnie żal i frustracja. Godziny robią się późne, Iwo odjeżdża z położną "na noworodki", a ja nadal nie jestem spionizowana. Od pewnego czasu czuję, że znieczulenie puściło - umiem już ruszać nogami, a ból brzucha jest coraz mocniejszy. Po raz kolejny zagaduję jedną i drugą pielęgrniarkę czy znajdą dla mnie miejsce na położniczym, bo nie chcę leżeć tu sama, na innym piętrze niż dziecko. "Zobaczymy co się da zrobić". Czas mija, a do mnie nikt nie zagląda. Jestem niemal pewna, że o mnie zapomniały. Czuję się opuszczona i rozżalona. 

Czarę goryczy przelewa jednak mąż mojej towarzyszki z sali, tej samej, która spędzała kolejny dzień  na próbach porodu siłami natury. Na moje pytanie o rozwój sytuacji - odpowiada, że niestety akcja nie postępowała i lekarze zdecydowali się zrobić jej cesarskie cięcie, które ma się odbyć za parę minut. On tymczasem przyszedł zabrać jej rzeczy, żeby przenieść je na oddział położniczy. Stop. Oddział Położniczy. POŁOŻNICZY. Tak, dokładnie ten sam, na którym od 10 godzin nie było dla mnie miejsca. Mąż pacjentki wychodzi z sali z jej torbą, a ja czuję, że wokół gardła zaciska mi się stalowa obręcz goryczy, a łzy napływają do oczu niczym fala tsunami. Nie mogę wstać, nie mam obok nikogo do pomocy, brzuch boli coraz mocniej, dziecko jest na innym piętrze, drzwi są przymknięte więc nawet nikt mnie nie usłyszy. O 23 przychodzi pielęgniarka. Jedna z tych co obiecywały, że zobaczą co da się zrobić. Zaczynam mój rozpaczliwy monolog o tym jak mnie tu wszyscy zostawili, jak dla koleżanki, która dopiero ma mieć cesarkę jest miejsce na oddziale, a dla mnie nie ma, o tym, że dziecko windą nie może jeździć bo zarazki, że mu przez to sztuczne mleko podadzą, że mnie mieli spioniozować dawno, a nikt tego nadal nie proponuje. W międzyczasie zaczynam kompulsywnie szlochać, coraz mocniej i mocniej. Dalsze, wypowiadane przeze mnie słowa są coraz bardziej bełkotliwe i niezrozumiałe, aż przeradzają się w jeden, wielki spazm płaczu. Zalewam się łzami, chwytam za brzuch, zrywany gwałtownymi skurczami, nie mogę złapać tchu. Pielęgniarka jest trochę zbita z tropu, coś próbuje mi tłumaczyć, każe mi się uspokoić. Pada pytanie "A kto pani powiedział, że po 6-ciu godzinach panią spionizują?". "Anestezjolog mi powiedział. A poza tym minęło już 12 godzin" - odpowiadam w dalszym ciągu zalewając się łzami. Cisza. "Niech się pani uspokoi. Zobaczę co da się zrobić." Nie mija 10 minut, a do sali wparowuje z impetem ta sama pielęgniarka z koleżanką. Niewiele mówiąc ładują mnie na taką samą leżankę, jaką wieźli mnie rano na operację. Pakują mi na szybko rzeczy do walizki, zadając zdawkowe pytania organizacyjne i wyjeżdżamy na korytarz. W międzyczasie pytają mnie czy już jestem zadowolona. Domyślam się zatem z kontekstu, że jedziemy na oddział położniczy. Pod nosem bełkoczę "Mhm", na więcej nie mam siły. Oczy mam spuchnięte od łez, wszystko mnie boli. "No. To jest już ostatnie miejsce na całym oddziale. Rezerwowe. Jak w nocy będzie jakaś nagła cesarka to będzie na panią." Nic nie odpowiadam. Nie bardzo rozumiem uzasadnienie dla którego mam leżeć dwa piętra niżej w imię pustego rezerwowego miejsca w pobliżu mojego dziecka. Wjeżdżamy do windy - ja bezwładna na łóżku, przemycana pod osłoną nocy. Jest północ. Na korytarzu oddziału położniczego przygaszone światła, półmrok. Czeka już na nas kilka położnych, ale ja jeszcze nie wiem co czeka MNIE. Nie mam pojęcia co tak naprawdę oznaczać będzie dla mnie słowo "PIONIZACJA". Wokół mojego łóżka, w dalszym ciągu na korytarzu gromadzi się mała grupka pań chętnych do pomocy. Dowiaduję się, że "Będziemy się pionizować". "No, w końcu" myślę sobie "Fajnie". Dowiaduję się, że "Trochę będzie bolało." i słyszę "Niech się pani o mnie oprze. Najpierw nóżki na dół, brzucha nie spinać, podnieść się na raz-dwa i stanąć." Brzmi banalnie, prawda? Raz-dwa.  Hop…

Mój ryk roznosi się echem po całym oddziale. Ból jest tak niespodziewanie intensywny, dojmujący przenikliwy. Ecce Homo. Staję na nogi w całym majestacie mojej boleści. Po twarzy ciekną mi łzy, po nogach spływa krew, rana w brzuchu pali żywym ogniem. Kuśtykam do łazienki pod rękę z położną, zanosząc się płaczem, za mną ciągnie się smuga krwi. Pod prysznicem robi mi się trochę lepiej, woda zmywa te moje łzy i krew. Zostają tylko żółte ślady jodyny na brzuchu. Przydzielają mi łóżko. Również w sali trzyosobowej bez łazienki, jeszcze mniejszej niż poprzednia. Jest jedna duża zmiana na plus - automatyczne łóżko sterowane przy pomocy guzików, które mam pod ręką. Nie wiem co bym bez niego zrobiła.

Ta pierwsza noc jest prawdziwie koszmarna. Nie potrafię zmrużyć oka ani na sekundę. Ból brzucha w połączeniu ze skurczami macicy jest dojmujący. Nie pomagają kroplówki z paracetamolu i tramalu, które na zmianę spływają do moich żył. Właściwie nawet nie wiem który to tramal, a który paracetamol - nie ma dla mnie żadnej różnicy. Cały czas boli tak samo mocno - tak, jakbym nie dostawała żadnych środków przeciwbólowych. Niewygodnie mi w każdej możliwej pozycji, stękam  i jęczę nie zważając specjalnie na towarzyszki z sali. Po prostu boli tak, że w takiej sytuacji jęczenie jest nieodzowne. Kilka razy proszę, żeby dali mi coś jeszcze, ale "nie mogą". W końcu przywożą mi też Iwa na karmienie - strasznie się męczę z przystawianiem go do piersi, ale jestem o wiele bardziej cierpliwa niż po pierwszym porodzie. Próbuję do skutku i w końcu się udaje.


Następnego dnia ból nieco zmniejsza swoją intensywność. Od rana podejmuję próby wstawania z łóżka. Wiem, że muszę ruszać się jak najwięcej toteż przemierzam ten nieszczęsny korytarz oddziałowy wzdłuż i wszerz, tam i z powrotem. Przecięty w poprzek brzuch zgina mnie w pół, więc usilnie staram się prostować, choć na domiar złego łapie mnie potworny ból kręgosłupa. Jednak psychicznie trzymam się lepiej niż po poprzednim porodzie. Opieka nad dzieckiem to bułka z masłem w porównaniu z przerażeniem, jakim pałałam do przewinięcia czy przebrania małego kosmity Gniewka. Podobnie ma się sprawa z karmieniem, choć Iwo ma spore problemy z przystawianiem (jak się później okaże - za krótkie wędzidełko było tego przyczyną). Dobę po cięciu nadal nic nie jem - dopiero na obiad pozwalają zjeść zupę, którą pochłaniam w całości.


Do żył wciąż spływają kroplówki przeciwbólowe, aż nagle zauważam, że jedna z dłoni mi spuchła. Pielęgniarka stwierdza, że żyła pękła, więc trzeba założyć nowy wenflon. Próbuje wkłuć się trzy raz bez powodzenia. Robi mi się trochę słabo, choć nigdy nie bałam się ani igieł, ani pobierania krwi. W końcu woła drugą pielęgniarkę, która także podejmuje próbę znalezienia dobrej żyły. Po kolejnych piętnastu minutach od założenia drugiego wenflonu - zauważam na lewej dłoni sporych rozmiarów wybrzuszenie. Prawdę mówiąc żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia, bo wyglądało to dość osobliwie. Oto właśnie pękła kolejna żyła, a zawartość kroplówki zaczęła wylewać się pod skórę. Zanim została podjęta decyzja o rezygnacji z kroplówek i zamiany ich na tablety - musiała pęknąć jeszcze jedna, trzecia żyła. Na szczęście na tym skończyła się moja przygoda z wenflonami w szpitalu. Druga noc po operacji jest już o wiele lepsza. Udaje mi się nawet pospać kilka godzin, mimo, że kiepsko śpi się przy zapalonym nieustannie świetle. Próby samodzielnego wstawania i opieki nad dzieckiem przychodzą mi jednak coraz lepiej. O 4 nad ranem zastaję taki widok za oknem.



Kolejnego dnia o poranku dostaję najpyszniejszy kleik na świecie (poważnie) i mogę wrócić do domu. Chociaż zamiast jazdy ze świeżą raną w brzuchu po naszych pięknych, polskich drogach (na dodatek na tylnym siedzeniu samochodu) - wolałabym się teleportować. Niestety takiej możliwości nie ma. A przydałaby się równie mocno co jakiś inny, poza dwoma aktualnie dostępnymi, sposób rodzenia dzieci.


PS. W ramach przypomnienia - TUTAJ (klik) znajdziecie relację z mojego pierwszego porodu.

niedziela, 12 czerwca 2016

Pokoik dwulatka. Czyli o Gniewkowym pokoju po "tuningu".

Nie będę rozpoczynać kolejnego wpisu od tłumaczeń dlaczego tak mało piszę. Być może to się zmieni w najbliższym czasie, choć walczy we mnie ogromna chęć do wypowiedzenia się w kilku tematach - z ogromną niechęcią do zebrania w głowie myśli. Niestety z każdym dniem, tygodniem, miesiącem jest to coraz trudniejsze. A nuż taki lekki i przyjemny wpis o wnętrzach na początek będzie dobrą zachętą.



Być może niektórzy pamiętają mój wpis sprzed ponad 2 (!) lat. O Gniewkowym pokoiku w wersji niemowlęcej. Postawiłam wówczas na kolorystykę marynarską - biel / czerwień / granat + szarość. Po jakimś czasie ta stylistyka zdecydowanie mi się przejadła - podobnie jak nieszczęsne ptaszki i drzewa wymalowane przeze mnie w 7 miesiącu ciąży na całej długości ściany. Jako, że nie chciało mi się aż tak wysilać podczas powolnej metamorfozy pokoju z wersji niemowlęcej na dziecięcą - ograniczyłam się póki co do przemalowania ptaszków na inne kolory. Jak już pisałam - kolorystyka się zmieniła. Mimo, że szarość i biel nadal dominuje - granat i czerwień ustąpiły miejsca kolorowi miętowemu (mdła zieleń/turkus?), brudnemu różowi, czerni i odrobinie żółtego. Ta paleta wydała mi się najciekawsza. Nie chciałam zbyt oczywistych dla stylu scandi zestawień, czyli czerni - bieli - szarości.


Pokój nadal jest w trakcie ewolucji. Zamierzam w nim jeszcze pozmieniać parę rzeczy. Najchętniej zamalowałabym całą szarą ścianę z drzewami i niewykluczone, że za jakiś czas to zrobię. Nie mniej jednak kluczowym elementem, który wpłynął na tę metamorfozę - jest pozbycie się przez nas sofy Ikea Beddinge, która zajmowała całą ścianę pod oknem. Owszem - było to bardzo wygodne rozwiązanie gdy ktoś u nas nocował, bo miał dla siebie osobny pokój. Nie mniej sam pokój nie jest zbyt duży, a sofa pochłaniała sporo miejsca do zabawy. W końcu podjęliśmy więc decyzję, żeby sprzedać zestaw foteli i podnóżka z salonu i wstawić tam kanapę z pokoju Gniewka. Tym sposobem w końcu znalazło się miejsce zarówno na tipi, jak i biurko, a także wiklinowe koszyki na zabawki. 

Niestety większość rzeczy, które można by wrzucić do worka z napisem: "trendy", "scandi", "hipster" itd - kosztuje zdecydowanie za dużo. A mój blog nie jest na tyle słynny (właściwie w ogóle nie jest słynny ;), by modni producenci zechcieli sami z siebie zasponsorować mi swoje urocze zabaweczki, półeczki, lampeczki i inne pierdółeczki - bylebym tylko pokazała je na równie uroczych fotografiach idealnych wnętrz z idealnie wystylizowanymi ludźmi ;) Dlatego też ograniczyłam się do zakupu zaledwie kilku modnych gadżetów. Właściwie większość z nich Gniewko dostał w ramach prezentów świąteczno-urodzinowych. Jednym z tych super-hiper-modnych scandi gadżetów jest dywanik firmy Oy Oy. Znajdziecie go niemal w każdym scandi pokoiku dziecięcym, który wygooglacie ;) Nie wiem czy Gniewko wiedział z jakiej firmy jest ten dywanik, ale od samego początku mówił na niego "oj oj". Bo ten nieszczęsny dywanik oprócz zarąbiście hipsterskiego wyglądu ma kilka wad. Jedna z nich jest taka, że nieustannie się zwija - i wówczas Gniewko mówi "oj oj" i nie spocznie nie wyprostowawszy go w ciągu sekundy. Druga wada jest taka, że dywanik ów nie nadaje się do prania w pralce, a niestety był już kilkakrotnie opluty wodą i zasikany przez mojego syna. Takie tam szczegóły. Dzięki nim zapewne firma Oy Oy już nigdy nie zasponsoruje nam kolejnego uroczego scandi gadżetu. Nie ma to jak moja smykałka do interesów. 



Jak widzicie Gniewko śpi nadal w swoim starym, niemowlęcym łóżeczku na kółkach, kupionym z drugiej ręki na OLX. Muszę przyznać, że łóżeczko sprawdza nam się świetnie, choć nie jest najpiękniejsze i już mocno zużyte. Ale fakt, że jest na kółkach - bardzo sobie chwalę. Jedyny powód dla którego wciąż nie "wyprowadziliśmy" Gniewka z tego łóżka to fakt, że nie potrafi się z niego sam wydostać. Obawiamy się, że po przeprowadzce do zwykłego łóżka bez szczebelków - zaczną się wędrówki. I te wieczorne i te poranne. Póki co - szczebelki nam trochę ułatwiają zadanie i bardziej jesteśmy w stanie zapanować nad sytuacją. Jednak docelowo planujemy zakupić łóżko Ikea Kura. Na razie chcemy, żeby Gniewko spał na dole, ale z racji wysokiego stelażu - półka najprawdopodobniej przejdzie na drugą ścianę. Wtedy też moim zdaniem przyjdzie czas na zamalowanie drzewek i ptaszków i małe przearanżowanie pokoju.

Tak wygląda przykładowa, przerobiona Ikea Kura (oryginalnych przeróbek tego genialnego łóżka znajdziecie mnóstwo w internecie) w wersji dla jednego lub dwójki dzieciaków:



W pokoju znalazło się też miejsce dla kilku innych, ciekawych gadżetów i dekoracji o których warto wspomnieć:


Od lewej: Namiot tipi z firmy Little Nomad. Tipi to od kilku lat jeden z tych "must have" pokojów dziecięcych w stylu scandi. Prawdę mówiąc trochę już odchodzi do lamusa, ale uznałam, że i tak jest uroczy. Wybór tipi jest ogromny. Byłam nim początkowo nieco przytłoczona i kompletnie nie wiedziałam na jaki wzór się zdecydować. Skusiła mnie jedna tak zbrudzona mięta i stanęło na Little Nomad. Po prawej stronie uroczy Bambak (produkcji polskiej), którego Gniewko dostał w prezencie, oraz recyklingowana, cudowna literka G.


Od lewej: Cotton Balls, modne od kilku dobrych lat. Przeniosłam je niedawno z naszego pokoju, czekały na lepsze czasy w pokoju dziecięcym ;) Po prawej: prawdziwym unikat. Stary, niemiecki plakat ze szkieletami kręgowców, który w wieku 18 lat przyniosłam z mojego liceum. Zalegał wraz z innymi planszami edukacyjnymi gdzieś na zapleczu. Mam ich jeszcze kilka, różnych :) Gniewkowi bardzo przypadł do gustu.


Od lewej: Stare krzesło, które kupiłam na aukcji za 50 zł. Moja mama uważa, że przepłaciłam :) Na nim poduszka - prezent od cioci Igi. Po prawej: jedna z moich ulubionych rzeczy. Genialny, papierowy mobil - szkoda tylko, że wcale nie taki łatwy do złożenia.


Co chwilę spotykam się z cieniutkimi, dekoracyjnymi zasłonami w pokojach dziecięcych. Prawdę mówiąc bardzo mnie to dziwi, bo u nas dobre zaciemnienie pokoju to podstawa. Dlatego też oprócz rolet (które zaciemniają średnio) - kupiliśmy zasłony zaciemniające z Ikei. W połączeniu z roletami zaciemnienie jest względnie dobre, ale chcielibyśmy, żeby było jeszcze lepsze (przydaje się to zwłaszcza w okresie letnim). Mamy już nawet na to pewien, dość chałupniczy pomysł ;)

Na koniec dodam, że nigdy nie byłam mistrzem aranżacji wnętrz. Mimo wykształcenia artystycznego - zawsze czułam się mocno zagubiona w temacie. Przerasta mnie mnogość inspirujących pomysłów, na które co rusz natykam się w internecie. Podziwiam cudzą kreatywność, sama czerpiąc z niej garściami. Ubóstwiam zwłaszcza te osoby, które znajdują czas by nie kupować gotowców, ale zrobić coś  oryginalnego samodzielnie. Mimo wszystko myślę, że Gniewko dobrze się czuje w swoim pokoiku - i to jest dla mnie najważniejsze :)

piątek, 11 marca 2016

Naleśniki bezglutenowe, bezmleczne, bezjajeczne

Dzisiaj na szybko. Wpis, który miał powstać rok temu. Ale mimo, że nie powstał do tej pory - bardzo często z niego korzystam. Teraz dodaję do tego przepisu również jedno jajko, ale absolutnie nie ma takiej potrzeby. 
Wiele razy korzystałam z przepisu, który znalazłam na tym blogu: http://kuchniabezalergii.blogspot.com/2013/02/bezglutenowe-nalesniki-bez-mleka-i-jaj.html

SKŁADNIKI:
mleko roślinne (najczęściej używałam migdałowego, ale poniżej prezentuję ryżowe) - 400 ml
mąka ryżowa - 4 czubate łyżki
mąka ziemniaczana - 4 czubate łyżki
banany - 2 sztuki
(opcjonalnie jajko, łyżka oleju, szczypta soli)

Jak widać na zdjęciach poniżej - do smażenia używałam początkowo oleju rzepakowego RAPSO, ale ostatnimi czasy smażę na oleju kokosowym i osobiście uważam, że to lepsza opcja.

Zdecydowanie polecam patelnię do naleśników, odpowiednio rozgrzaną. Nie powinno być wówczas problemu z nadmiernym przywieraniem.

Nie ma konieczności dosładzania naleśników dżemami czy musami, bo same w sobie są odpowiednio słodkie dzięki bananom.










Jeśli chodzi o nasze problemy z egzemą (pewnie niektórzy są ciekawi), to jest o niebo lepiej od lata zeszłego roku. Od tej pory nie użyliśmy już żadnych sterydów, żadnego elidelu. Wystarczyła nam prosta "biała papka", złożona z tlenku cynku, gliceryny, talku i wody wapiennej. Natychmiast goiła wszelkie zaostrzenia na plecach, które właściwie przestały się w pewnym momencie pojawiać. Kiedyś być może opiszę sprawę obszerniej. Póki co - mamy pewne alergiczne symptomy, typu czerwone policzki od czasu do czasu, lub suche plamki, krostki, ale standardowo nie wiadomo od czego. Niebawem będziemy mieli kolejne podejście do glutenu (kasza jęczmienna zaliczona! orkisz też.), a tymczasem jesteśmy w trakcie prowokacji nabiałem, bez niespodzianek. Czerwone policzki i tak się pojawiają kiedy chcą ;) A naleśniki i tak są pyszne!


piątek, 4 marca 2016

Jesień na Krecie

Wróciłam. Po ponad 9 miesiącach przerwy. Co najlepsze - wróciłam ze zdjęciami z października :) I póki co niech mówią za mnie zdjęcia, bo nadal nie przepracowałam mojego podejścia do idei tego bloga. Nie wiem czy wrócę, czy znów zamilknę. To pewnie niebawem się okaże :)