piątek, 28 lutego 2014

Opowieść o Mlecznym Drapieżniku

Od pewnego czasu posiadam własną, prywatną Mleczarnię. Przyznam szczerze, choć nie wiem czy to wypada, że sama z ciekawości próbowałam jej wytworów, mimo iż chodziły słuchy, że nie są smaczne. Otóż, wbrew pogłoskom - są naprawdę całkiem niezłe!

Niemniej na mojej Mleczarni hoduję małą istotkę, która okazała się być początkowo utajonym, a od jakiegoś czasu już zupełnie jawnym Mlecznym Drapieżcą! Nazwa ta nasunęła mi się sama podczas obserwacji procesu konsumpcji w wykonaniu owego osobnika. Otóż Mleczny Drapieżnik rzadko bywa delikatny, najczęściej nie patyczkuje się ze swoimi ofiarami. On urządza polowanie! Nerwowo szuka, węszy, znajduje, czai się i... CAP! Chwyta, siłuje się - przypomina to rozszarpywanie złapanej w paszczę zwierzyny…. i JEST! Dyszy, pije łapczywie, przełyka, jakby litry mleka wlewały mu się do gardła - mleko wycieka górą, dołem, Drapieżnik krztusi się, ale dzielnie pije dalej, w końcu sam upolował tę zwierzynę!



Jednak muszę przyznać, że nie zawsze było tak efektywnie w kwestii polowań Mlecznego Drapieżcy.
Abstrahując od tego, że już w czasie ciąży moje piersi się "rozstąpiły", czyli zyskały nowy nabytek w postaci mało urokliwych czerwonych pręgów i tego, że ciągle waham się czy być na diecie, czy nie być, bo nie wiem czy Drapieżcy szkodzę czy nie (czy wysypka to alergia czy trądzik niemowlęcy, czy mokre kupki są ok czy nie, czy gazy to z jedzenia czy niedojrzalosci układu pokarmowego, czy ulewanie, sucha skóra i wypryski to oznaka nietolerancji pokarmowej? A jeśli tak - to na co?) - nie mam dzięki Bogu większych mlecznych dylematów. Ale od początku.

Nie mogliśmy być razem pierwszego dnia. Nie było przystawiania do piersi zaraz po porodzie. Gniewko znalazł się na oddziale noworodkowym i bardzo szybko dostał butlę ze sztucznym mlekiem - trochę dla uśmierzenia bólu, a trochę dla sprawdzenia odruchu ssania. Okazało się, że od razu "skumał o co biega", co też dobrze o nim świadczyło. Leżenie na oddziale noworodkowym wiązało się jednak ze sztucznym dokarmianiem siłą rzeczy. Pierwszego dnia i nocy nie byłam w stanie zająć się dzieckiem, wobec czego musiałam podpisać papier, że z pełną świadomością się na to godzę i wiem z czym to się je (generalnie z tym, że mleko matki jest lepsze niż modyfikowane). Zgodziłam się, bo nie byłam w stanie się nim zająć. Nie wspominając, że byłam przerażona wizją tego, że mam się sama zaopiekować kruchym noworodkiem (nie wiedząc nawet jak go trzymać, jak przewijać i karmić), podczas gdy wstanie z łóżka wymaga ode mnie nadludzkiego wysiłku wszystkich mięśni i zajmuje dobrych kilka minut. Więc pierwsza noc Gniewka to oddział noworodkowy i sztuczne mleko, a moja - nieprzespana na oddziale. Następnego dnia był u mnie od 7 rano, ale ja nie wpadłam na to, żeby zacząć go przystawiać. W ogóle o tym nie pomyślałam - w końcu on ciągle spał i wcale się żadnego mleka nie domagał, to po co będę mu się narzucać? (zdaje się, że próbowałam ze strachu odłożyć to w czasie). Na dodatek laktator elektryczny, który zamówiłam dwa dni przed porodem jeszcze nie przyszedł - a taki najtańszy, manualny dotarł do mnie w południe. W końcu przyszła do mnie w odwiedziny kuzynka i pyta - "przystawiałaś go już?". "Jeszcze nie" - mówię. "A masz mleko?". "Nie wiem, chyba nie mam. Nie próbowałam odciągać." "No to na co czekasz?". Bałam się, chyba nie miałam pewności czy mam aby to mleko, czy dziecko będzie je chciało, czy uda mu się przyssać. Nie wyobrażałam sobie tego tak bardzo jak wcześniej nie wyobrażałam sobie porodu. A jednak rzeczywistość okazała się być całkiem mi życzliwa tym razem. Pociągnęłam kilka razy za tłok manualnego laktatora i… o dziwo - od razu poleciała siara. Przystawiliśmy śnięte dziecko do piersi - i po kilu próbach przyssało się. Niewiele w prawdzie pociągnął - i to był nasz główny problem przez kolejne dwa tygodnie,  ale grunt, że mleko było. Niestety kolejnej nocy nadal nie byłam w stanie zająć się Drapieżcą - znów podpisałam papier i oddałam go na noc położnym, z jeszcze większym wyrzutem sumienia, ale i przekonaniem, że nie dam rady. Miałam odespać ostatnie dwa dni i noc bezsenną. Nic z tego - spałam raptem godzinę. Nie odespałam. W dzień zaś Drapieżca nie interesował się Mlekiem, tylko spał, a ja nie miałam świadomości, że powinien jeść co 3 godziny. I tym sposobem w 3 dobie Drapieżca stracił aż 9% z wagi urodzeniowej, znajdując się na granicy maksymalnego spadku wagi. Dokarmiono go więc profilaktycznie butelką, żeby sprawdzić czy ładnie pije. Ładnie wypił. Tak ładnie, że znów nie palił się do mojego Mleka. Ale nadeszła właśnie trzecia noc - pierwsza wspólna. Dla mnie nadzwyczaj stresująca - z poczuciem skrajnego wyczerpania fizycznego i psychicznego. Miałam wrażenie, że nie potrafię się nim zająć, bałam się go dotknąć, przewinąć, wziąć na ręce - żeby nie zrobić mu krzywdy. Miałam poczucie totalnego osamotnienia. Położne i pielęgniarki przez nikogo nieproszone - nie zjawiały się same z siebie. A mi było głupio prosić - przecież matka powinna wiedzieć jak zająć się dzieckiem. Wydawało mi się, że wszystkie to wiedzą, tylko ja nie. Wstyd było zapytać, pokazać, że jestem tą Matką, Która Nie Wie. Bo może ta, która nie wie, to ta, która się nie nadaje.



Położne nakazały karmić co 3 lub 2,5 godziny od ROZPOCZĘCIA karmienia. Użeranie się z Drapieżcą to ok. 30-40 minut, jeśli nie więcej, z czego pił może 5, może 10 minut. Próba odbicia po jedzeniu - ok. 10 minut. Przewijanie, rozbieranie, ubieranie (niewprawne) - 15, 20 minut. Nastawianie budzika, próba zaśnięcia. Budzik, próba budzenia. Nie chce się budzić, nie chce ssać. Nic. W końcu proszę położną - przychodzi, pokazuje. Po kilku minutach prób udaje się go przystawić. Po kolejnych paru minutach ssania - koniec. Znów próbuję - zasypia. Bez położnej nic mi nie wychodzi.

Przy następnym budzeniu ledwie widzę na oczy, nieprzytomna zmieniam mu pieluchę i próbuję przystawić. Nic, nie chce, za nic w świecie nie chce się przyssać. Nie potrafię go przystawić. Znów mam wołać położną? Zaczynam płakać, głośno, coraz głośniej. Chlipię nad tym dzieckiem moim, zalewam go łzami, a on dalej śpi. W końcu po kilku minutach zawodzenia przychodzi położna - to pani tak płacze? Tak, ja. Znów pokazuje, znów kilka minut prób i udaje się. Na krótko, rzecz jasna, na chwilę, jak zwykle. Kolejna pobudka nad ranem - dziecko płacze. Mówię położnej, że nie wiem co mam robić, bo dziecko płacze a nie umiem go przystawić - odsyła mnie na oddział noworodkowy, żeby sprawdzić czy nie boli go brzuszek. Proszę położną na oddziale, żeby pomogła mi go przystawić. Po 5 minutach ciągłego wypluwania - w końcu się udaje. Ssie całe 15 minut - głośno przełyka, mleko się leje strumieniami. Ale i tak czuję niepokój bo przecież mówili, że ma ssać 20 minut. Dochodzi 6.00 rano. Trzecia nieprzespana noc. 

Mijają kolejne 3 godziny a ja znów muszę karmić. Najpierw przewijam, budzę. Usiłuję przystawić, minuta za minutą mija, a on nic. Zasysa, po kilku minutach puszcza i zasypia. Dobudzanie, zasypianie i tak w kółko. Po godzinie tej udręki i nieprzespanej nocy - padam z sił. Czuję, że dłużej nie wytrzymam sama, w tym pieprzonym szpitalu, bez żadnej pomocy. Czekam na Mieszka, ale jego jeszcze nie ma. Czuję, że opadłam z wszystkich sił. Wpadam znowu w histerię, płaczę, zalewam dziecko łzami. On śpi. W takim stanie znajduje mnie obchód. Młoda studentka zaczyna mnie pocieszać, pomaga przystawić i po kilku próbach w końcu się udaje. Lekarki mówią, że dziś nas wypuszczą - to mnie trochę wyrywa z marazmu.



Czego się dowiedziałam od położnych i lekarzy? Przystawiać na żądanie, ale NIE RZADZIEJ niż co 3 godziny. Fajnie. A co jeśli Drapieżca nie budził się wcale sam z siebie? Ciągle tylko spał i trzeba go było dobudzać siłą  niemalże. Co jeszcze? Powinien efektywnie ssać minimum 20 minut. CO?! 20 minut to w pierwszym tygodniu życia był czas nieosiągalny. Najlepsze jego osiągi to było 15 minut (wzbudzał tym moją euforię!) i ani minuty dłużej. Po tym czasie najzwyczajniej w świecie zasypiał, zamykał buzię i koniec. Nie było szans na wciśnięcie mu czegokolwiek do paszczy - zamykał ją na klucz. 

Czego się jeszcze dowiedziałam? Że leci ze mnie jak z kranu. Mleka było mnóstwo. I w mojej ignorancji dziwiłam się ilekroć ktoś mnie w kolejnych tygodniach dopytywał czy piję herbatki na laktację, czy nie miałam problemów z ilością mleka, czy dziecko się najada… Cóż, jeżeli się nie najadało na początku, to tylko i wyłącznie z powodów sobie znanych. Bo mleka miało aż nadto.

Natomiast na nic się zdawały wszystkie złote rady położnych - "musi pani być stanowcza, nie może pani dać sobą rządzić, to pani mu mówi ile ma jeść i jak długo, trzeba być twardym". Na nic się zdawały się również praktyczne rady na rozbudzenie -  mokre, zimne chusteczki na buzię i kark, rozbieranie, łaskotanie po pięcie, stukanie w podbródek, drapanie po karku. Nic nie działało, mały tylko płakał, że nie dajemy mu spać i tyle z tego mieliśmy. Doszliśmy do paranoicznego stanu, w którym nerwowo budziliśmy go po 5 minutach jedzenia, on płakał, ale nie chciał jeść i znów zasypiał, znów go budziliśmy, znów płakał, znów zasypiał. 

W końcu jedna z położnych powiedziała - "Wyluzujcie. Budźcie co 3 godziny, ale niech pije ile chce. Jak zaśnie na amen, to nie wybudzajcie na siłę. Inaczej siebie i jego zamęczycie i będzie jeszcze gorzej. Pokarmu jest mnóstwo, on dobrze ssie i może najadać się nawet w ciągu 10 minut." No! W końcu jakaś rozsądna rada. 

Pojechaliśmy do domu i przez kolejne dwa tygodnie budziliśmy w dzień co 3, w nocy co 4 (o ile nie zaspaliśmy) godziny. A jadł coraz lepiej i dłużej.

Po powrocie do domu, mimo budzenia - w końcu pięknie się wyspałam. W przeciwienstwie do Mieszka, bo on nie doświadczył tych totalnie nieprzespanych kilku nocy w szpitalu i budzenie co kilka godzin go wymęczyło.

Nawał pokarmu był ogromny już ostatniego dnia w szpitalu, ale po powrocie do domu nastąpiło jego apogeum. Piersi powiekszyły się chyba o 3 rozmiary. Zrobiły się z nich twarde, gorące kamienie. Doszło do tego, że podtrzymywałam je podczas chodzenia, bo miałam wrażenie, że zaraz runą na ziemię. Pomogły okłady z zamrożonych pieluch,  prysznic w ciepłej i zimnej wodzie i… okłady z liści kapusty. Te, z których śmiałam się podczas szkoły rodzenia. Na szczęście po trzech dniach było już nieco lepiej.

Zaczęły się natomiast problemy z gazami u Drapieżnika i tym samym nerwowość podczas karmienia, a najczęściej tuż przed. Wyglądało to przedziwnie - szukanie, chwytanie, wypluwanie, odpychanie, wierzganie. Zupełnie nie wiedziałam o co mu chodzi - wyglądało jakby wzbraniał się przed cycem, albo jakby nie umiał go znaleźć. Po czym znajdował i wypluwał. Po kilku minutach w końcu się udawało i wtedy ssał porządnie i długo. Zupełnie nie wiedziałam jak mu pomóc i jaka jest przyczyna.  Byłam zdezorientowana, a położna środowiskowa nie wiedziała co mi poradzić, bo "przecież widziała, że dobrze ssie, więc to nie kwestia, tego, że nie umie." W końcu sama doszłam do tego, że dziwne zachowanie wynika prawdopodobnie z ruchów jelit i jego niepokoju z tym związanym.

Wszystkiego uczyliśmy sie krok po kroku, w stresie. Pierwsze dwa tygodnie upłynęły pod znakiem tej męczącej pod względem karmienia senności, spowodowanej żółtaczką. Tydzień po porodzie miał bilirubinę na poziomie 15, więc gdyby go dokładniej zbadali w szpitalu, to może zostałby na fototerapii. Na szczęście po kilku kolejnych dniach poziom był już niższy. Dziś nie mam praktycznie żadnych problemów z karmieniem, choć nadal karmię głównie w pozycji leżącej, do której jestem przyzwyczajona. Nie martwimy się też, kiedy Drapieżca dłużej śpi, bo wiemy, że pięknie przybiera na wadze, więc je tyle ile potrzebuje. 

Miałam szczęście, że nie przytrafił mi się żaden zastój, ani zapalenie piersi, ani rany, ani infekcja grzybicza. Naczytałam się ostatnio o historiach karmiących i mogę być wdzięczna, że mimo początkowych problemów z przystawianiem - nic poważniejszego się nie działo.

I to by było na tyle jeśli chodzi o moje mleczne początki  :)


poniedziałek, 24 lutego 2014

Україна

Są takie dni, kiedy naprawdę się cieszę, że nie mam telewizora. Ostatnie były właśnie takie. I bez telewizyjnego ubijania piany - nie trudno było się zorientować, że na Ukrainie nie dzieje się dobrze. Wystarczył internet i radio. Kiedy piszę te słowa, wydaje się, że sytuacja względnie się ustabilizowała, rewolucja się udała i więcej trupów nie będzie. Ale jeszcze wczoraj byliśmy naprawdę przerażeni. To zdjęcie zrobiliśmy by podnieść na duchu naszych znajomych z Kijowa i pokazać, że jesteśmy z nimi duchem.




We wrześniu 2011 roku sami byliśmy na Ukrainie, w Kijowie, na Majdanie. Spotkaliśmy wówczas niezwykle nam życzliwych ludzi, którzy poświęcili swój czas, by pokazać miasto, jego wyjątkowe miejsca, takie jak ta stara kamienica:




użyczyli swojego kawałka podłogi pośród wielkich postsowieckich blokowisk o mrocznych korytarzach,




opowiedzieli o swoim życiu, poznali ze swoimi papugami i chomikami,





a nawet poczęstowali ukraińską zupą - solianką :) I tak - pod wpływem ostatnich wydarzeń, postanowiłam powspominać tę naszą pierwszą, dłuższą wspólną wyprawę we dwoje. Jeszcze nie jako małżeństwo, nawet nie jako narzeczeństwo. Ciężką dla nas obojga, bo zderzającą ze skrajnie odmiennymi wizjami podróży, jakie reprezentowaliśmy. Ciężką dla mnie - bo nigdy wcześniej nie spałam na podrzędnym dworcu w towarzystwie pijanego pana i babci śpiącej na siedząco w poczekalni, ani na plackarcie - w otwartym wagonie z kilkudziesięcioma innymi osobami. Nie spałam też nigdy wcześniej w domach różnych, zupełnie obcych ludzi,




ani w "spalnej komnatie" na piętrze dworca w Iwano-Frankowsku,




 ani w łóżku seniora rodu w wiejskim domu, ani nawet na podłodze w kuchni. 




Ciężką dla Mieszka - bo nie wiedział, że dla kogokolwiek może być stresujące spanie na  wyżej wspomnianym dworcu (dla niego to nie pierwszyzna - dworce, lotniska, namioty zimą, stare chaty góralskie, pustynie itp itd) czy dzielenie łazienki z 6-osobową ukraińską rodziną, w której dziadek dobija ci się do drzwi i krzyczy coś po ukraińsku, bo myśli, że to babcia siedzi w łazience, a nie ty. Albo spotkanie z bandą żuli pijących przy ognisku, na opuszczonym żydowskim cmentarzu w Berdyczowie. O, tym (nawet w tle widać dym z ogniska :)




Tudzież brak pewności co do miejsca podróży, a nawet noclegu każdego kolejnego dnia.

Mimo, że ciężko to jednak z perspektywy czasu - fajnie było. Nawet bardzo. Dzisiaj wspominam ten czas z rozżewnieniem. Tour śladem żydowskich kirkutów i galicyjskich sztetli, raz ze słońcem na bezchmurnym niebie i pyryżkami z nadzieniem powidłowym w ręku, innym razem z wiatrem,  deszczem i gorącą herbatą w plastikowym kubeczku, pitą w przyczepie gastronomicznej na targu. Pamiętam niewyobrażalne tłumy ludzi ściśniętych jak sardynki w zaparowanej marszrutce, jadącej w ulewie przez ukraińskie wsie, pamiętam śniadanie u pani Oksany z domową śmietaną i pierogami,




stada gęsi na zielonych łąkach nad Dniestrem 




i panią piorącą na tarce w rzece. 




Pamiętam cmentarz karaimski w Haliczu, 




i zachód słońca na Górze Królowej Bony w Krzemieńcu,




martwą jaskółkę w oknie starej kamienicy w centrum Kijowa, 




poddasza przypominające sądy z "Procesu" Kafki,




suchego w smaku pierwszego gofra zjedzonego na Majdanie, 




przepiękny kirkut na krzemienieckich zboczach,




nocleg u pana Adama z Drohobycza, który w koszulce JESUS SAVES opowiadał jak by chętnie gołymi rękami jednego takiego ukatrupił i w lesie zakopał,





słoneczną kuchnię we Lwowie u Janka, który zjadał cebulę w całości tak jak zjada się jabłka,




panią sprzątaczkę dworcową, która pomogła rozkminić mechanizm tych groźnie wyglądających szafek,





Drohobycz o zachodzie słońca jak ze snu, majaczący pastelowymi kolorami zniszczonych kamienic,




lwowskie drzwi starych domów,




i lwowskie okna.




Pamiętam też odkrywanie starego fortu w Brodach, o którym miejscowi nie mieli pojęcia,




i zamieć, która dopadła nas tak nagle, bez żadnej zapowiedzi w centrum Berdyczowa.




I widok na Krzemieniec (ten, który zasłaniamy) obok budki stróża, którego pies prawie nas pogryzł :)




Fajnie tak powspominać. 

Dzięki za te wspomnienia Ukraino, trzymamy za Ciebie kciuki.


czwartek, 20 lutego 2014

Biały szum

Słyszeliście kiedyś o białym szumie? Ja nie. Do czasu. Od tygodnia szumi nam w mieszkaniu  niemal nieustannie... Ale od początku…



W piątek Gniewko skończy 5 tydzień życia i jak do tej pory - nie mogę przy nim narzekać na brak snu. Oczywiście wszystko jeszcze może ulec zmianie, ale… mam cichą nadzieję, że tak się jednak nie stanie ;)
Pamiętam jeszcze przed porodem podśmiechiwanie rodziny i znajomych "Odsypiaj, odsypiaj zawczasu, bo później - zapomnij! Nieprzespane noce, płacze, zero czasu dla siebie…" 

Tymczasem po najdłuższym w moim życiu okresie czuwania, czyli trzech nieprzespanych dniach i nocach w szpitalu tuż po porodzie - pierwsza noc w domu była wybawieniem. W końcu się wyspałam! Mieszko wstawał do małego, przewijał i dawał mi do karmienia co 3 godziny. I tak noce wyglądają do dziś, z tą różnicą, że pozwalamy małemu spać dłużej i już się nie martwimy, że nie budzi się tak często na karmienie, bo wiemy, że przybiera pięknie na wadze. 




Początkowo jednak byliśmy przerażeni perspektywą jaka rysowała się przed nami w ciągu pierwszych dni życia Gniewka… Jednak nie dlatego, że ciągle płakał, co chwila się budził i domagał piersi. Bowiem w przeciwieństwie do swojego starszego o jeden dzień sąsiada z sali, który nieustannie wisiał swojej mamie u piersi na zmianę pijąc, wymiotując i robiąc kupy - Gniewko ciągle spał. Na początku przyczyny upatrywaliśmy w zmęczeniu porodem, a potem żółtaczką, która dość długo mu się utrzymywała po powrocie do domu. W każdym razie efekt był taki, że trzeba go było dobudzać na siłę, pod presją powtarzanej jak mantrę przez personel szpitalny zasady "Karmić na żadanie, ale NIE RZADZIEJ niż co 3 GODZINY". Tymczasem gdybyśmy tylko się do tej zasady nie zastosowali, to jestem przekonana, że nasze dziecko spałoby nawet i 8 godzin bez przerwy. My jednak postanowiliśmy nie testować jego możliwości i początkowo budziliśmy go z zegarkiem w ręku co 3 godziny. Sposoby na zmuszanie śniętego dziecka do jedzenia? Przewijanie, moczenie twarzy i karku mokrą chusteczką, łaskotanie po piętach, dotykanie pod bródką… Powinno być minimum 20 minut efektywnego ssania - a początkowo było święto jak udało się 10 minut! Nie mniej nasza wytrwałość się opłaciła - po ok. dwóch tygodniach wszystko zaczęło się stabilizować i dzisiaj Gniewko sam się potrafi budzić co 3 godziny, choć bywa, że śpi nawet i 6 godzin! Za to je przepięknie i bez problemu - nie zawsze długo, ale bardzo efektywnie, co widzimy po rosnącej z tygodnia na tydzień wadze.

3 stopnie irytacji :)


Aktualnie dzień Gniewka składa się z mniej więcej 3-godzinnych cyklów snu, następnie 1,5 godzinnych okresów czuwania, kiedy jest czas na karmienie, przewijanie i chwile aktywności czyli zazwyczaj oglądania mieszkania ;) Ku naszej uciesze - w nocy sypia jeszcze dłużej i nie ma problemu żeby zasnąć po przerwie na jedzenie i przewijanie. Wydaje się, że usypia go nocna atmosfera ciszy i ciemności. Owszem - zdarza mu się pomarudzić. Bywały sytuacje, kiedy nie chciał zasnąć nawet i 2 godziny, płakał, stękał i wił się - ewidentnie przeszkały mu gazy i ból brzuszka. Marudzenie z powodu gazów jest głównym "przeszkadzaczem" w kwestii zasypiania. Pewnego razu, kiedy płacz był niebywale intensywny postanowiłam sprawdzić jak działa suszarka - słyszałam, że wielu dzieciom pomogła na kolki. Początkowo kierowałam strumień ciepła na brzuszek i mały zaczął się uspokajać. Po chwili okazało się, że kojąco działa sam dźwięk suszarki. Zamilkł, "zawiesił się" i wkrótce zasnął. Niedługo potem zaczęłam wertować internet, żeby dowiedzieć się o co właściwie chodzi z tą suszarką, tudzież odkurzaczem, czy okapem kuchennym - w zależności od źródła ;) I dowiedziałam się co to takiego ten "biały szum". http://pl.wikipedia.org/wiki/Szum_biały
A potem trafiłam na artykuł o tym, dlaczego dzieci go kochają: http://www.troublesometots.com/why-babies-love-white-noise/
Dowiedziałam się z niego, że niemowlęta lubią ten typ szumu, ponieważ przypomina im dźwięki z łona matki, gdzie podobno było bardzo głośno. Pozwala im to nie tylko zredukować stres, pozwolić się zrelaksować, ale i wydłużyć czas snu. My dodatkowo stosujemy jedną z 5 metod dr Karpa, polegającą na ciasnym opatuleniu dziecka, co również przypomina mu ciasnotę panującą w brzuchu matki. Ta metoda krępuje ruchy niemowlaka, który podczas płaczu i marudzenia wykonuje często niekontrolowane wymachy rąk, uderzając się w twarz i jeszcze bardziej przy tym denerwując (tak małe niemowlę nie wie, że to jego ręce i myśli, że bije je ktoś inny). U nas - z małymi wyjątkami - działa. 
Tymczasem kończę pisanie, bo zbliża się pora wybudzania ze snu… ;)




A może wy macie jakieś inne, sprawdzone sposoby na usypianie dzieci? :)

środa, 19 lutego 2014

Jak to się wszystko zaczęło.



Jakoś w połowie maja zaczęło się nowe Życie. A zaczęło się niepozornie…

Mój wykres temperatury - metoda Rotzera


Oczywiście na początku nic nie wskazywało na to, że coś się tam w środku w ogóle zaczęło. No, może oprócz prowadzonych przeze mnie pomiarów ciepłoty ciała, które wskazywały podwyższoną temperaturę utrzymującą się nadzwyczaj długo - jak na mnie. I oprócz jednego dziwnego snu, który przyśnił mi się kilka dni później podczas mojego dwudniowego pobytu w Warszawie. Śniło mi się mianowicie dziecko - miniaturowy dzidziuś, który wyglądał jak laleczka. Widziałam go na USG. Wydało mi się to jednak na tyle podejrzane, że udałam się na wizytę do lekarza, który znając mój przypadek - zasugerował "Może to torbiel na jajniku?". USG wykazało jednak, że to nie torbiel, ale było jeszcze za wcześnie, żeby cokolwiek więcej tam dojrzeć, a tym bardziej miniaturowego dzidziusia z mojego snu. "To może jednak ciąża? Proszę zrobić jutro rano test ciążowy". Dziwne. Jeden test już zrobiłam jakiś tydzień wcześniej - negatywny. Dodatkowo od tygodnia męczyły mnie ewidentne bóle menstruacyjne. A jeszcze jakby tego było mało - miesiąc wcześniej dowiedziałam się, że mam dwie przypadłości utrudniające zajście w ciążę - chorobę Hashimoto, oraz zespół policystycznych jajników. Hell yeah!

Następnego dnia więc - z pewną rezerwą zaczęłam przyglądać się rzeczonemu, już osikanemu testowi ciążowemu, kiedy to ku memu zdziwieniu po kilku chwilach w sąsiedztwie jednej kreski pojawiła się druga, bladoróżowa kreseczka... Szok i niedowierzanie. 

Test ciążowy i wyniki badania krwi :)


A tak się akurat złożyło, że tego samego dnia miałam ostatni egzamin w historii moich studiów. Był to test z krytyki artystycznej i zupełnie nie mogłam się tego dnia skupić na przygotowaniach do niego - przeszkadzała mi nie tylko ta ekscytująca nowina ale także ciągłe skurcze, przypominające do złudzenia bóle menstruacyjne. Nie mniej - znów Opatrzność nade mną czuwała, bo dostałam jedne z niewielu pytań, na które akurat mogłam znać odpowiedzi - i tym sposobem skończyłam ten historyczny dzień z czwórką w indeksie i dzieckiem w brzuchu. A był to 24 maja - moje imieniny. Na facebooku pojawił się taki wpis "This is a good day. Zaliczyłam krytykę artystyczną i w ogóle… i w ogóle!". I w tym "w ogóle" zamknęłam całą radość. 13 polubień, 6 komentarzy. A ja już wtedy zaczęłam proces stawania się matką. Nie od badania USG, tym bardziej nie od porodu, ale właśnie od momentu kiedy dowiedziałam się, że rozwija się we mnie miniaturowe życie. Dwa dni później już świętowałam swój pierwszy Dzień Matki - mówiąc do mojego niewielkiego brzucha, w którym rozwijało się nieznanej jeszcze płci dziecko - "Jestem twoją mamą"... I niedługo potem, po ponad tygodniu niepokoju czy to przypadkiem jednak nie pusty pęcherzyk płodowy (bo wciąż zarodka nie było widać) - zobaczyłam w końcu na ekranie monitora bijące, a właściwie pikające serduszko. Mieszko powiedział wtedy, że to Pikawa. I tak nazywaliśmy Gniewka Pikawą przez dobrych kilka miesięcy… Później tak wyraźnie dawał o sobie znać kopaniem i wierzganiem, że grubym nietaktem byłoby nazywanie go nadal Pikawą - to zdecydowanie nie brzmiało wystarczająco poważnie jak na takiego wielkoluda. Oczywiście od początku towarzyszył mi strach, że coś pójdzie nie tak. Ale w tym samym czasie dostałam wyraźne info z Góry, że "wszystko będzie dobrze" i tego starałam się trzymać do końca. Były mniejsze i większe kryzysy. W 8 tygodniu ciąży, dwa dni przed obroną pracy magisterskiej wylądowałam na dobę w szpitalu z powodu silnego zatrucia pokarmowego w czasie największych tegorocznych upałów. I nie były to tak zwane "niepowściągliwe wymioty ciężarnych", jak początkowo sądzono, ale rotawirus, który zaatakował mnie w najmniej pożądanym momencie powodując nieustanne wymioty i biegunkę. 

Zdjęcia ze szpitala ;)


Wypisałam się na dzień przed obroną na własne żądanie, z nudnościami, bólem głowy i niedokończonymi sprawami, bez których obrona nie mogła się odbyć. Zebrałam się w sobie i zrobiłam wszystko, żeby jednak się obronić - przy pomocy męża, promotora i życzliwych przyjaciół - udało się jakimś cudem, choć widmo wrześniowej obrony było blisko. 

Ja podczas obrony 




Pod koniec wakacji fala upałów znów przetoczyła się przez Polskę i wówczas doświadczyłam najdłuższego bólu głowy w życiu - trwał mniej więcej tydzień. W 20 tygodniu ciąży z kolei zaczęłam objadać się jajkami i mięsem, bo dowiedziałam się, że dziecko może mieć ciut za mały obwód brzuszka i chciałam je koniecznie podtuczyć. Chyba tym sposobem przytyłam + 17 kg od początku do końca ciąży. Na szczęście większości kilogramów już się pozbyłam ;) Mniej więcej od tego samego momentu zaczęłam sobie z częstotliwością średnio co dwa tygodnie wkręcać, że odchodzą mi wody płodowe… Podczas gdy one ostatecznie nigdy nie odeszły samoistnie - musiały zostać przebite w ostatniej fazie porodu ;)

Poza początkowymi niedogodnościami w postaci mdłości, bólów głowy, sporadycznych wymiotów, a w ostatniej fazie ciąży - problemów ze zwleczeniem cielska z wyra (szczególnie kiedy trzeba kilka razy na noc wstawać do łazienki, bo dziecko uciska na pęcherz) - ciąża mi przebiegła bez zarzutu, za co jestem szczerze wdzięczna. Doba w szpitalu z powodu rotawirusa to niewielka niedogodność jak na te 39 tygodni ciąży. W każdym razie - było warto!

Gniewko ma stanowisko do przewijania pod arcydziełem jednego z najlepiej zapowiadających się artystów młodego pokolenia :D










wtorek, 18 lutego 2014

Dawno nie rysowałam...

Ostatnio mama kupiła nam kalendarz z pustymi kartami. Myślała, że posłuży nam jako notatnik - tymczasem Mieszko wymyślił, żebym co miesiąc rysowała w nim portret Gniewka. Dobra okazja, żeby znów zacząć rysować…


poniedziałek, 17 lutego 2014

Post Scriptum do kilku tysięcy słów

Jaki ojciec - taki syn 

Na początek kilka słów tytułem wstępu i podziękowania po "Kilku tysiącach słów…". Popularność reportażu wojennego z porodówki mnie zaskoczyła :). Ilość pozytywnych komentarzy i prywatnych wiadomości, które dostałam - przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Wyrazy wsparcia, uznania, podziękowania za to świadectwo, za wzruszenie, a także wasze osobiste, często równie dramatyczne historie porodowe. Jestem poruszona dogłębnie, co już pisałam na facebooku. Nie spodziewałam się takich reakcji. A to jest, wierzcie mi - bardzo dla mnie ważne. Dziękuję.
Muszę zaznaczyć, że napisałam ten tekst przede wszystkim dla siebie, żeby sobie jakoś poukładać w mojej głowie to, co się tak naprawdę wydarzyło i przekonać w jakim stopniu się na mnie odbiło. Bo na pewno odbiło się i fizycznie i psychicznie. Nie dbałam przesadnie o formę literacką, tym razem zależało mi bardziej na pozostaniu wiernej prawdzie historycznej ;)
Przez pierwszy tydzień po porodzie praktycznie nie miałam ochoty z nikim gadać, bo wiedziałam, że nie skończy się na gratulacjach, ale będą też pytania - a i w rezultacie moje opowieści. Bo ja mam niestety taką wadę, że nie potrafię streszczać, a zawsze snuję długie, męczące historie z najbardziej pierdołowatymi szczegółami. I tym sposobem, po kilku takich rozmowach odbytych jeszcze w dniu porodu - wyłączyłam sobie dźwięk na tydzień i całkowicie przestałam na telefony odpowiadać. Do kontaktów wróciłam dopiero po upływie kolejnego tygodnia. Ale gdzieś została we mnie w środku chęć podzielenia się tą historią publicznie, by móc spojrzeć na nią choć trochę z dystansu, zapisać póki jeszcze pamiętam i spróbować oswoić. 

Jednocześnie trafił się jeden negatywny komentarz kolegi zawiedzionego brakiem głębokich przemyśleń i mistycznych doznań podczas porodu. Rzeczywiście - mój opis nie obfitował w filozoficzne rozważania na temat cudu narodzin, ale to dlatego, że żadna z tego rodzaju myśli mi podczas rodzenia nie towarzyszyła, a ja postawiłam sobie za punkt honoru bez koloryzowania opisać dokładnie to, co pamiętam. To nie jest laurka dla Gniewka pod tytułem "wyszedłeś z brzuszka pachnący przy śpiewie ptaków, dźwięku harf i chórów anielskich". Choć z tymi aniołami coś musiało być na rzeczy, bo urodził się w szpitalu pod wezwaniem Aniołów Stróżów, a myślę, że i jego Anioł Stróż ostatecznie dobrze się spisał :)



Po wspomnianym zarzucie, jakoby moje jakże szerokie na co dzień horyzonty się zawęziły podczas porodu do okołowaginalnych - zaczęłam dziś sprawę dogłębnie analizować. I muszę stwierdzić - to fakt. Tak było. Nie przypominam sobie żadnych głębokich analiz sytuacji, poczucia wzniosłości chwili, ani tym bardziej piękna i geniuszu cudu narodzin. Zazdroszczę trochę tym kobietom, które miały inaczej, pamiętają to inaczej. Ja jednak odnoszę wrażenie, że kiedy człowiek doświadcza tak intensywnego bólu, jakiego nigdy wcześniej nie zaznał - cały staje się tym bólem. A potem musi jeszcze zdobyć się na niesamowity wysiłek fizyczny, który pozwala wydać dziecko na świat. I cały staje się tym wysiłkiem. W moim przypadku dodatkowo była presja czasu i sytuacji, by zrobić to jak najszybciej. "Przyj jakby od tego wszystko zależało" - to zapamiętałam najmocniej, bo to mi najdosadniej uświadomiło, że od tego naprawdę może wszystko zależeć. A kiedy już dziecko wreszcie przyszło na świat - ja, zamiast cieszyć się cudem narodzin musiałam wstrzymać oddech w oczekiwaniu na to, co przyniosą kolejne minuty - czy oddycha, czy zapłacze, czy się poruszy. I tak - cała stałam się oczekiwaniem. I niczym więcej. Umysł się wyłączył - żadnych myśli, żadnych analiz, żadnych wzniosłych i mistycznych przeżyć. Właściwie mam takie poczucie, że byłam wówczas kawałem mięcha, na dodatek krwistym ;) Jakby mi przecięli myślowody. Nie miałam znieczulenia farmakologicznego, więc chyba umysł postanowił się samoznieczulić. Wzruszyłam się owszem, na moment zaszkliły mi się oczy - kiedy mi go pozwolili pocałować w czoło i przez tą krótką chwilę mogłam go zobaczyć. Oprócz tego pamiętam, że dziwnie pachniał i wyglądał jak blady miniaturowy zawodnik sumo z lekko krzywą główką. A prawdziwie poryczałam się dopiero późnym wieczorem, kiedy położna przywiozła mi go do pokoju i położyła w ramionach. "Nie płacz mama" powiedziała, kiedy w momencie zalałam się łzami i nie mogłam uspokoić. Zostałam z nim sama, tylko ja i on - i to było takie małe zastępstwo za ukradziony, brutalnie mi odebrany czas, który mieliśmy spędzić razem zaraz po porodzie. 



Od dnia porodu słyszę natomiast pytania "Jak się czujesz w roli matki?". Nie wiem co odpowiadać. Mówię "Normalnie, naturalnie, dobrze". A powinnam chyba powiedzieć "Niesamowicie, dziwnie, niezwykle." Ale nie, czuję się zupełnie normalnie. Nie odbieram porodu jako wielkiej rewolucji, wielkiej zmiany w życiu, grubej krechy, która odcięła przeszłość od teraźniejszości i uczyniła mnie nowym człowiekiem - Matką. Może znów zawiodę czyjeś oczekiwania, ale w mojej percepcji - poród nie był mistyczną granicą, ale kolejnym, naturalnym etapem ciąży. Ciąży zmaterializowanej :) Wcześniej oczywiście było mniej do zrobienia - nie trzeba było przewijać, karmić, kąpać, usypiać małego człowieczka, który pojawił się namacalnie, naocznie, na wyciągnięcie ręki obok nas. Ale ja czułam się matką już od kiedy dowiedziałam się, że w moim wnętrzu rozwija się nowe Życie i do tej roli dojrzewałam z każdym dniem i miesiącem. W ciąży miałam całe spektrum głębokich przeżyć i zachwytów nad tym Cudem, który się we mnie rozwija i który jest częścią mnie i Mieszka. A po porodzie - owszem, nadal się zachwycam, ale już przywykłam trochę do tej niezwykłości :) Co nie znaczy, że przestałam doceniać. 

Mam takie dziwnie odczucie, że większe wrażenie robiły na mnie zawsze narodziny cudzych dzieci, niż mojego własnego. Ilekroć widziałam na facebooku zdjęcie nowego człowieka ze zdawkowym opisem składającym się standardowo z imienia, daty urodzenia, wagi, wzrostu - nie mogłam się nadziwić. Także formie w jakiej dziecko było prezentowane. Myślałam sobie "Jak to możliwe, że matka kilka dni temu chodzi z brzuchem, a po kilku dniach wrzuca na fejsa fotę dzidziusia z tak zdawkowym opisem! Przecież to KOSMOS! Cud narodzin! Coś niesamowitego, nie do ogarnięcia! W dodatku jakie przeżycie! Można by całą epopeję na temat narodzin tego dziecka napisać, a tu tylko data, waga i wzrost. Albo nawet samo imię - bez żadnych parametrów." I tak się nie mogłam nadziwić, że wszystkie matki jak gdyby nigdy nic, zamiast pisać te epopeje - wolą jednak fotkę z imieniem i datą wrzucić. I takie to normalne dla nich, wrzucają te fotki jak każde inne. A to przecież jakoś wyjątkowo, w złotej ramie się powinno i Bóg jeden wie z jakimi fajerwerkami i efektami specjalnymi, żeby podkreślić wyjątkowość sytuacji. I co w rezultacie? Co ja zrobiłam w tej wyjątkowej sytuacji? Wrzuciłam fotkę. Z imieniem, datą i godziną. Myślałam długo, przysięgam. Za cholerę nic nie mogłam napisać. Mózg nie wytworzył ani jednego sensownego zdania na temat niezwykłości narodzin mojego dziecka - każde wydawało się idiotycznie egzaltowane i kretyńskie. A tak poza wszystkim, to kilka dni po porodzie średnio jest czas i siły na wymyślanie elaboratów o cudzie narodzin, ale to już osobna kwestia ;)








Wracając zaś do treści postu przeze mnie przewidzianej na dziś, to było mi ciężko się zdecydować o czym mogłabym napisać - i ostatecznie napisałam o czymś zupełnie innym niż miałam zamiar ;) Jednak nie miałam problemów z wymyśleniem tematu z powodu deficytu takowych - wręcz przeciwnie. Mam taki głód pisania i dzielenia się wrażeniami z ostatnich miesięcy, że ilość treści zgromadzonych w mojej głowie mnie przytłacza. Muszę więc rozpocząć jak najszybciej segregację tychże treści i się trochę z nich oczyścić. Oczyszczanie psychiczne to dobry motyw uzupełniający oczyszczanie fizyczne w okresie połogu. 

A tak na koniec powiem Wam, że ktoś tu dzisiaj skończył miesiąc! Ciekawe kto? :)


piątek, 14 lutego 2014

Kilka tysięcy słów o rodzeniu

"Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, 
już nie pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodził na świat." (J 16, 21)

Święta prawda święty Janie!

6 dni przed porodem. 11.01.2014.

Tymczasem - 17 stycznia 2014. Pierwszy dzień 39 tygodnia ciąży. Trochę przed godziną 6.00 rano.

Budzę się, bo Mieszko krząta się po domu przed wyjściem do pracy. Po chwili uświadamiam sobie, że odczuwam delikatne, acz nieco bolesne skurcze. Już raz tak było, przeszło po godzinie. Mimo to - kiedy skurcze się powtarzają, zaczynam być lekko zaniepokojona. Wiem co mam robić - jeśli nie przejdzie trzeba wziąć no-spę, wziąć ciepły prysznic i liczyć skurcze. Mieszko mówi mi to samo i najzupełniej przekonany, że to skurcze przepowiadające, a nie porodowe - jedzie sobie do pracy. Najpierw zmieniam pozycję - tak polecili w poradniku dla ciężarnych. Siadam na łóżku  i czytam dalej. Skurcze co 10 minut - odpręż się, weź prysznic, może przejdzie. Co 7 minut - nie musisz się przejmować, jeszcze czas na wyjście do szpitala. 5 minut - zacznij się szykować. Biorę no-spę, biorę prysznic, zaczynam liczyć skurcze. Dziwne, miały być regularne, co 10 minut a u mnie są co 5 minut, 3 minuty, 4 minuty, minutę, 3 minuty… Odwracam stronę poradnika i czytam "Jeśli Twoje skurcze są nieregularne, ale częstsze niż co 5 minut - nie zwlekaj z wyjazdem do szpitala. Akcja porodowa może być już zaawansowana".



Kartka z zapisami skurczów

Niemożliwe - myślę - przecież nie boli aż tak mocno. Siadam przed kompem i wertuję internet szukając informacji o nieregularnych skurczach, w międzyczasie oznajmiam Idze i Pawłowi na facebookowym czacie, że właśnie mam skurcze - albo mi przejdzie albo dziś urodzę. Na wszelki wypadek idę umyć włosy. Dzwonię do Mieszka pierwszy raz, drugi, trzeci. Po pierwszym etapie niedowierzania, drugim etapie przekonywania mnie bym dalej liczyła skurcze, bo przecież jak mogę mieć tak często skoro miały być co 10 minut, trzecim etapie przeglądania internetu w poszukiwaniu odpowiedzi na wątpliwości - wreszcie stwierdził, że po mnie przyjedzie. Minęła ponad godzina. W międzyczasie skurcze robią się nieco bardziej wyraziste, a ja w panice dzwonię do mamy. Czuję pustkę w żołądku, mam ochotę zjeść jajko sadzone z szynką, ale się rozmyślam. Mama przyjeżdża mnie uspokoić, po jakimś czasie zjawia się i Mieszko. Ze stoickim spokojem tuż przed wyjściem oznajmia mi jeszcze "czekaj, wytrę sobie tylko podeszwy butów". W drodze do szpitala skurcze robią się regularne - co 5 minut.

.

W szpitalu zjawiamy się o 9.00, w izbie przyjęć czeka spora kolejka osób, więc grzecznie siadam na krzesełku. Okazuje się jednak, że na porodówkę kolejka jest nieco krótsza. Mąż jakiejś innej ciężarnej widząc nasze liczenie skurczy ze stoperem - przepuszcza nas. Krótki wywiad i pani położna zaprasza mnie na KTG. Zestresowany Mieszko stoi 20 minut przed drzwiami, a ja zwijam się na kozetce i staram się oddychać w czasie skurczów miarowo i spokojnie jak przykazano. Po 20 minutach pani położna mówi jakiejś kobiecie, zapisanej na cesarkę "no - to dziś będzie najszczęśliwszy dzień w pani życiu". Po chwili sprawdza mój zapis KTG i mówi "dziś pani także będzie miała najszczęśliwszy dzień w swoim życiu. Nie ma wątpliwości, że poród się zaczął." Ogarnia mnie lekkie podniecenie. A więc to tak - skurcze nienajgorsze, takie mocniejsze bóle menstruacyjne co 5 minut, do zniesienia. Czyli tak się rodzi? Podczas gdy od kilku tygodni strasznie się stresowałam, wertowałam w panice i przekonaniu, że jestem nieprzygotowana strony internetowe czytając opisy porodów - nagle, stojąc twarzą w twarz przed faktem rodzenia ogarnia mnie przekonanie, że jestem do tego gotowa i dam radę. Wychodzę do Mieszka z dobrą nowiną i czekam na wizytę ginekologiczną. W międzyczasie piszę smsa do mamy: "rodzę!". Na wizycie dowiaduję się, że jestem "świetnie rokująca, mam miękką szyjkę, wszystko pięknie, 3 cm rozwarcia". Myślę "no to nieźle". Zostaję odesłana na porodówkę, Mieszko idzie po walizkę (oczywiście wcześniej jej nie wyjął, bo nie wierzył że rodzę ;).

..

Położna każe mi siąść na sofie, która okazuje się być przeznaczona dla oczekujących na cesarkę, co oznajmia mi przechodzący chwilę później lekarz. Przesiadam się szybko na inną sofę, choć trochę zazdroszczę im, że wiedzą przynajmniej dokładnie co ich czeka. Na salę porodową wchodzę między 10.30 a 11.00 i przywitana przez dwie przemiłe panie Kasie - położne zasiadam na fotelu i dowiaduję się, że jest już 5 cm rozwarcia. Ekspresowo idzie, panie zachwycone, świetnie się zapowiada. "Będzie chłopiec czy dziewczynka?" pyta położna. "Chłopiec - Gniewko" odpowiadam. "A więc Gniewko jeszcze w wprawdzie nie skumał, że ma się ustawić do wyjścia, ale postaramy się go przekonać, że już powinien zacząć się szykować." Skurcze się wzmagają, ale ja jestem jeszcze zupełnie rześka i "na chodzie". Uśmiecham się, żartuję - tylko gdy przychodzi skurcz przystaję i ciężko oddycham. Krążę nerwowo po sali, Mieszko proponuje, że włączy Trójeczkę. Protestuję - nie chcę żadnej muzyki. Zaczynają mi te skurcze coraz bardziej doskwierać. Pani Kasia proponuje lewatywę - ochoczo na nią przystaję, bo słyszałam zewsząd, że to przyspiesza sprawę. "Niech pani spróbuje wytrzymać 10 minut przed wypróżnieniem" zaleca pani Kasia i wychodzi. Wytrzymuję minutę i pędzę do ubikacji. Nagle wszystko zaczyna się intensyfikować - skurcze się wzmagają. Siedzę w łazience i słyszę jak za ścianą drze się rodząca kobieta. Ja też zaczynam się drzeć - ból staje się niesamowicie intensywny, wręcz zwala mnie z nóg. Słyszę, że Mieszko za drzwiami wesoło szczebiocze przez telefon, a ja zwijam się z bólu. Zrywam z siebie przywdzianą 10 minut wcześniej "kreację porodową" czyli koszulę flanelową w kratę i wchodzę pod prysznic. Niestety - na nic się to zdaję. Wychodzę z łazienki w niedopiętej koszuli z wrzaskiem. Wieszam się na Mieszku, przychodzi pani Kasia a ja podniesionym głosem (tak się da!) szepczę teatralnie (zupełnie nieintencjonalnie) "O Matko Boska, jak to boli! O Boże Święty! Nie mogę!". Dodatkowo jestem głodna. Przecież nic nie jadłam od wczorajszego wieczora, jestem na nogach od 6 rano a już południe. Pani Kasia sprawdza rozwarcie - nadal 5 cm. "Co?! Tak boli i nic się nie zmieniło? Niemożliwe!".

...

Mieszko nalewa mi ciepłej wody do wanny, jakimś cudem się tam wgramalam i zalegam drąc się przy każdym skurczu. Mieszko próbuje mnie uspokoić i zachęca do zamiany darcia na oddychanie - przekonuje, że będzie mi lepiej. Nie jest mi lepiej, ale staram się oddychać, porykuję jedynie w szczytach skurczu. Mieszko proponuje, że zrobi zdjęcia, a ja, choć przez całą ciążę trułam mu żeby wziął na porodówkę aparat, myślę  w duchu "On chyba zwariował. Czy on nie widzi, że jestem ledwie żywa? Co to za pytanie?". Zamiast robić mu wyrzuty, osuwam się jednak jeszcze głębiej do wanny, omdlałą ręką stukam lekko w czoło i kiwam głową przecząco.


Jedno z niewielu zdjęć, jakie udało się Mieszkowi zrobić na porodówce

O czym myślę? W skurczu skupiam się na przetrwaniu skurczu (byle do końca, za chwilę minie, dasz radę). Między skurczami oczekuję jak na ścięcie na kolejny skurcz. Jestem pogodzona ze swoją sytuacją - "a więc to muszą przejść kobiety by urodzić ukochane dziecko". Z bólu i słabości opadam z sił i poddaję się biegowi wydarzeń. Przychodzi pani Kasia - proszę ją o znieczulenie. Muszą mi pobrać krew - wyniki będą za 20 minut i wtedy będą rozmawiać z anestezjologiem. Już wtedy zaczynam mieć przypuszczenia, że mogę z tym znieczuleniem nie zdążyć.  Kiedy położna przychodzi po raz kolejny - wyników jeszcze nie ma, ale jest nieco krwi. Trzeba skontrolować rozwarcie. 8 cm - "oj, ze znieczuleniem to my na pewno nie zdążymy pani Zuziu. Za szybko to idzie. Niedługo będą parte, a na parte już znieczulenia pani nie dostanie". Po raz kolejny sprawdzają tętno dziecka na KTG, nie widzę ekranu, ale do tej pory było sprawdzane kilkakrotnie gdy tylko siadałam na fotel i wszystko było dobrze.

....

Dalsze wydarzenia tracą dla mnie kolejność chronologiczną, zacierają się, rozmywają, choć przecież byłam świadoma, bez żadnych leków, żadnych znieczuleń. Mieszko pyta pani Kasi czy nalać ciepłej wody do wanny - ona mu odpowiada, że już nie trzeba, do wanny już wchodzić nie będę. Po chwili pojawia się druga pani Kasia i prosi bym zdjęła z ręki moje bransoletki, by łatwiej było wkłuć wenflon. Sprawdza tętno. Wkłuwa się, podłącza kroplówkę, jak się okazuje na nic - podczas akcji porodowej kroplówka nie działa, krew cofa się do rurki. Rozwarcie 9 cm - "będziemy przeć" mówi położna. "Ale pełne rozwarcie to 10 cm" odpowiadam nadzwyczaj bystro jak na poziom bólu, którego doświadczam. "Trochę pomożemy" mówi położna i robi coś, nie wiem czy chcę wiedzieć co, ale działa. Faktycznie zaraz zaczynają się te sławetne skurcze parte. Jesteśmy w trójkę - ja, Mieszko i ona. Sprawdza znów tętno, podpowiada kiedy przeć. Wychodzi. Wraca, a wraz z nią wchodzi więcej osób. Lekarze, położne… razem jakieś 8 osób, wchodzą po kolei, coraz więcej. Nie zastanawiam się o co w tym wszystkim chodzi, nie analizuję sytuacji, wiem, że coś się dzieje. W rzeczywistości (jak dowiaduję się później od Mieszka) najpierw wszedł jeden lekarz ginekolog, a stopniowo liczba obserwatorów zaczęła się powiększać. Jednakże jak już wspominałam - moje poczucie ciągłości czasu gdzieś znikło - pamiętam wszystko jak jakiś sen, wspomnienia straciły żywe kolory, rozmiary odczuwanego bólu się zatarły, twarze ludzi rozmyły… Więc co pamiętam? Coś o tętnie, że zaczęło spadać. Nie moje - dziecka. Rozrywają mnie na strzępy, prę bo każą i krzyczę. W sali obok wciąż krzyczy jakaś inna kobieta. Krzyczymy na zmianę. Nie panikuję, bólu jest za dużo i nie ogarniam, po prostu jestem. Jestem i krzyczę. Każą mi przeć, bardzo wyraźnie nakazują mi przeć, mam wrażenie, że wszystkie położne i lekarze dopingują moje parcie. "Widzę główkę, piękne, gęste włosy" - słyszę od położnej. Pokaźnych gabarytów ginekolog kładzie się prawie całym ciężarem na moim brzuchu. Niewiele czuję emocjonalnie, wiele czuję werbalnie. Ale jednak wyczuwam, że zaczyna się robić bardzo nerwowo. Coś jest nie tak, tylko nie wiem co. Zakładają mi maskę z tlenem na twarz. Wiem, że coś mi wkładają do środka na siłę, domyślam się co to - próżnociąg. Taki "odkurzacz" do wyciągania dziecka, najczęściej stosowany gdy kobieta nie ma już siły przeć. A ja przecież mam. Szarpanie, w jedną, drugą stronę, siłowanie się. Próbują teraz tego próżnociągu użyć, ale im nie wychodzi… nie zasysa, pierwszy, drugi, trzeci raz... W końcu się udaje, za dwunastym razem. "Zuza, przyj jakby od tego wszystko zależało" mówi położna. Staram się, staram się, czuję się na wyczerpaniu, ale prę ile potrafię. "Oddychaj, nabierz powietrza. Musisz dotlenić dziecko" - w panice łykam powietrze by zdążyć przed kolejnym skurczem. Czuję w końcu jak wychodzi głowka, kilka rąk grzebie mi w środku próbując ją wyciągnąć, czuję barki. W końcu widzę Go. Urodziłam. Jest 12:55.

…..

Wszystko ucicha, już nie krzyczę z wysiłku - za to kobieta zza ściany ewidentnie jeszcze rodzi. Nadal słyszę jej wrzaski. Czuję ulgę i niepokój. Położna w skupieniu, jak najszybciej się da - przecina obwiązaną wokół szyi mojego dziecka pępowinę. Gniewko jest blady i się nie rusza. Jestem spokojna, nie panikuję - wiem, że muszę dać mu chwilę czasu, bo musiał się mocno zmęczyć. Mam przed oczami jeden z odcinków "Ekstremalnych porodów", kiedy kobieta urodziła w domu podduszone pępowiną, bledziutkie i nieruchome dziecko. Takiego flaczka małego, jak Gniewko. Wówczas byłam przerażona, oglądając tą scenę. "Jak to?" myślałam "Przecież dzieci rodzą się różowiutkie i wrzeszczące, a to wygląda jakby nie żyło.". Tymczasem po podaniu tlenu niemowlę zaczęło cichutko płakać i w rezultacie okazało się, że nic poważnego mu się nie stało. Po kilku minutach jego ciało zaczęło różowieć, i niebawem wyglądało już zupełnie normalnie. Może opatrzność i wówczas czuwała nade mną, że obejrzałam właściwie tylko ten jeden odcinek - i on właśnie okazał się taki potrzebny mojej psychice w tym trudnym momencie. Mojej i Mieszka - bo o dziwo on także pamiętał jak poruszona opowiadałam mu o tym odcinku. Tak więc nie panikowałam. Gniewka natychmiast wzieli do specjalnego stanowiska na sali porodowej, gdzie mogli go obejrzeć, ocenić i pomóc. "4 apgary" słyszę. "Tylko 4? Tak mało?!" - dopiero teraz zaczynam się niepokoić.


Stanowisko, przy którym zajęli się Gniewkiem po urodzeniu







Wiem, że ocena apgarów nie musi wcale wpływać na przyszły rozwój dziecka, ale zawsze słyszałam  "10 apgarów", a teraz nagle tak mało… "Dlaczego nie płacze?" pytam Mieszka. Wiem, jest wyczerpany, nie ma siły. Widzę jak Mieszko waha się czy ma być przy mnie, czy przy dziecku. Widzę wyraźnei napięcie na jego twarzy i dziwne, szeroko otwarte, zdezorientowane oczy. Mija kilka chwil i Gniewko zaczyna słabiutko płakać. Cicho, ale płacze. "Płacze, słyszysz?" mówi Mieszko. Nie muszą dzięki Bogu robić masażu serca, ani podawać tlenu - wystarcza wentylacja workiem ambu, aby zaczął efektywnie oddychać. Najmniej punktów otrzymuje za napięcie mięśniowe - jest tak osłabiony, że nie ma sił się ruszać. Pokazują mi go tylko na chwilkę, widzę go przez kilkanaście sekund - pozwalają pocałować w blade czółko. Potem muszą zabrać na obserwację neonatologiczną. Mierzy 56 cm, waży 3440 g. A mówili, że to będzie mały dzidziuś. Apgary po minucie - 4, po 3 minutach - 5, po 5 minutach - 7, po 10 minutach - 8. "Proszę się nie martwić. Dziecko dobrze się regeneruje, prawdopodobnie nic groźnego mu się nie stało." mówi mi neonatolog kilkanaście minut później, podczas gdy mnie jeszcze szyją na tym samym fotelu, na ktorym urodziłam. Czuję dokładnie igłę strzykawki ze znieczuleniem, ale jest mi już obojętnie. Zobojętniałam na ból. Poza tym już urodziłam, więc czym się tu przejmować. Znieczulenie słabo działa, po chwili czuję kolejne wkłucia i nici przebiegające przez zszywane rany. Mówię lekarce, że w zasadzie to wszystko czuję. "Możemy jeszcze podać dodatkowe znieczulenie" proponuje. "A, szkoda czasu. Niech pani szyje. Już i tak bardziej nie będzie bolało." Szyją mnie ponad pół godziny. 

…...

Nie wiem ile szwów zakładają, ale wiem, że jest ich dużo. Na parapecie dzwoni telefon, to pewnie mama. Mieszko zdążył jej jeszcze napisać smsa o partych skurczach, ale chyba nie uwierzyła. Przez całe pół godziny szycia nogi trzęsą mi się jak galareta, choć nie jestem spanikowana. Adrenalina działa. Mieszko ciągle trzyma mnie za rękę, tylko na chwilę idzie zobaczyć dzidziusia na neonatologii. "Urodziłam, już urodziłam, już po". Jestem spokojna. To do mnie zupełnie niepodobne, ale żyję przekonaniem, że skoro mi powiedzieli, że nic mu nie będzie, to nic mu nie będzie. Wszystko będzie dobrze. Nie rozpaczam, choć moje wymarzone 2 godziny z moim pierwszym dzieckiem na piersi, tuż po porodzie, o których tyle się trąbi, które większość kobiet wspomina z rozrzewnieniem jako najwspanialsze chwile w życiu - właśnie zostały mi bezpowrotnie zabrane. Nie było łez wzruszenia, ssania piersi na porodówce - tylko kilka sekund trwające cmoknięcie w czoło. Ale żyje, i nic mu nie będzie. Wywożą mnie na sale poporodową, na której przecież mieliśmy być w trójkę. Jesteśmy w dwójkę. Brzuch pusty, Gniewko na neonatologii. Jest mi trochę przykro, kiedy przywożą tą kobietę, która krzyczała w sali obok -  z jej synkiem. Ale nie rozpaczam, leżę pod kroplówką, zjadam bułkę z szynką zakupioną przez Mieszka w szpitalnym sklepiku i dzwonię do mamy. "Urodziłam" mówię i zaczynam opowiadać. Tą opowieść kontynuuję jeszcze wiele razy, przez kolejne dni, opowiadam ją wielu ludziom, sama analizuję, przeżywam, usiłuję przypomnieć sobie szczególy. Niesamowite jak bardzo z każdym dniem zapominam co się tam działo, jak bardzo nierealnym i odległym snem staje się to każdego dnia, jak bardzo wiele się rozmywa, zlewa, zaciera. I to jest powód, dla którego postanowiłam to wspomnienie zapisać na tyle, na ile pamiętam je miesiąc po. Jest to bardzo osobiste wspomnienie, bardzo naturalistyczne, ale jednocześnie bardzo ludzkie.



Gniewko kilka dni po porodzie



…….

Gniewka, dzięki Bogu, przynieśli mi jeszcze tego samego dnia wieczorem. Wyniki gazometrii wieczornej wyszły już idealnie. Pani neonatolog pocieszyła, że chłopiec ma dobry odruch ssania, oddycha i zachowuje się bez zarzutu. Nie byłam w stanie zająć się nim w nocy - wisiała jeszcze nade mną groźba narkozy z powodu dużego krwawienia, do czego na szczęście ostatecznie nie doszło. Ale już od 6.00 rano 18.01 bylismy razem. I jesteśmy razem już od miesiąca.