piątek, 28 marca 2014

GNIEWKO? Dlaczego TAKIE imię?



Pewnego dnia, kiedy Mieszko był jeszcze zaledwie moim chłopakiem, podczas wspólnej podróży prawdopodobnie do Lublińca - stanęłam oko w oko z jego szokującym wyznaniem.

"Jak będę miał syna to chciałbym go nazwać Gniewko."

"No chyba oszalałeś."

"Od dziecka już mam to postanowione. Jak byłem mały to leciał w telewizji taki serial "Gniewko, syn rybaka". I mi się spodobało. Gniewko, syn Mieszka. Musi być Gniewko, koniecznie."

"Jak to będzie nasz wspólny syn to nie ma szans."




No dobra, przyznaję - początkowo byłam sceptyczna. Aczkolwiek od zawsze miałam w planach by moje dzieci nosiły oryginalne imiona. Wielu rodzicom się wydaje, że imiona ich dzieci nie są wcale popularne, bo za ich czasów nie były - tymczasem później ze zdziwieniem odkrywają, że jednak popularność imion na przestrzeni lat się zmienia. Przykładowo - ja byłam jedyną Zuzią w klasie, a dziś moje imię jest w samej czołówce i to od wielu lat, wobec czego mamy już tysiące malutkich Zuź wokoło. I nie mówię wcale, że nadawanie popularnych imion nie jest ok - nie każdemu musi przecież zależeć na tym, żeby jego dziecko miało rzadko spotykane imię. Zazwyczaj rodzice mają po prostu swoje upodobania, typy i nadają takie imię, jakie sobie wymarzyli, zaplanowali, nie patrząc na statystyki. Mnie zależało, żeby imiona moich dzieci znalazły się przynajmniej poza pierwszą 50-tką najpopularniejszych imion ostatnich lat. A mam te dane statystyczne obcykane ;) Statystyki imion z ostatnich 20 lat dostępne są tutaj, gdyby kogoś to zainteresowało.

A oto najpopularniejsza 50-tka z roku 2013:



Gniewko, jak mniemam, jest gdzieś daleeeeko w tyle, zważywszy, że jak się dowiedziałam - w „Słowniku imion współcześnie w Polsce używanych” do 1994 imię Gniewko nadano 52 razy, a na podstawie danych PESEL można stwierdzić, że od 1995 do 2010 nadano to imię 53 razy. Oczywiście nie mamy tu na myśli Gniewoszów, Gniewomirów, Stoigniewów, Bożygniewów i Bóg jeden wie jakich jeszcze Gniewopochodnych :)

Moje typy były jednak początkowo zgoła inne. Od liceum wśród moich faworytów w czołówce plasował się Tristan, Salwator a nawet Jurand ;) Gdzieś po drodze, przeglądając ciekawe propozycje ze strony Rady Języka Polskiego, spodobał mi się Jaksa. Ale i tak na pierwszym miejscu był od dawna Mieszko, którego niestety odrzuciłam, bo nie chciałam mieć w domu dwóch Mieszków, żeby się nie myliło. Tymczasem życie pokazało, że dwa imiona zakończone tak samo są na tyle podobne, że i tak ciągle się mylę nazywając Gniewka Mieszkiem, a Mieszka Gniewkiem ;)



Jak to się stało, że po początkowym "no chyba oszalałeś" - zgodziłam się ostatecznie na to imię? Właściwie sama nie wiem. Jakoś tak zaczęło mi się podobać. Że podobne do Mieszka, że oryginalne, że ludzie się dziwią. Nie muszę oczywiście dodawać, że reakcje były różne. Ja osobiście bardzo nie lubię komentowania imion cudzych dzieci. Jeśli mi się nie podoba czyjeś imię, to tego nie komentuję, nie wywracam oczami, nie robię dziwnych min. Po jaką cholerę? Hasła pod tytułem: "Dzieci się będą z niego śmiały. Robicie dziecku krzywdę" olewam, bo wiem, że dzieci się mogą śmiać z każdego, nawet najnormalniejszego imienia, jak im się coś/ktoś nie spodoba. Mnie na przykład raz pokłócone ze mną koleżanki śpiewały: "Zuzia lalka nieduża: oczy Klakiera, nos Gargamela. Włosy jak papierosy, drewniane butki, ryj na przerzutki." :) Urocze, prawda? A imię przecież najnormalniejsze w świecie. Poza tym tata Mieszka też uważał, że się z Mieszkowego imienia będą śmiać, a tymczasem nic takiego nie miało miejsca. W międzyczasie zrobiłam research pod kątem posiadaczy imienia Gniewko na fejsbuku i napisałam do pierwszego, który mi się napatoczył, a który, jak się okazało, był również posiadaczem wspólnych ze mną znajomych. Odpowiedź, jaką od niego otrzymałam, była niezwykle optymistyczna: 

"Gniewko to moje pełne imię. Jestem bardzo z niego zadowolony, jest dosyć charakterystyczne, mogę jakby nie było czuć się wyjątkowy. Nigdy nie miałem żadnych nieprzyjemności, jedynie śmieszne sytuacje, a było ich bardzo dużo."

Jedyna przeszkoda była taka, że Urzędy w Polsce powinny teoretycznie kierować się wytycznymi Rady Języka Polskiego, z których jedna brzmi: "Nie powinno się nadawać imion zdrobniałych, powszechnie używanych nieoficjalnie, jak np.: Jaś, Kasia, Lonia, Wiesiek. Natomiast można nadać dziecku imię z pochodzenia zdrobniałe, skrócone, ale współcześnie odczuwane jako imię samodzielne, np. Betina, Lena, Nina, Rita". 

I jak to się miało do rzeczywistości? Miało się. Już po narodzinach Gniewka, podczas trwającej prawie 3 godziny [sic!] wizyty w USC - jedna z pań urzędniczek, widząc wypełnioną przeze mnie rubrykę z imionami - zaoponowała. 
"Gniewko? Nie może być -  to zdrobnienie. Może być Gniewosz."
Na tę jednak okoliczność przezorna Matka Polka była już przygotowana. Od maja Roku Pańskiego 2012, czyli już od półtora roku (kiedy nie tylko nie byłam jeszcze nawet mężatką, ale nawet nie wiedziałam kiedy mi się urodzi dziecko, a jeśli się urodzi, to czy będzie to chłopak :) Wtedy to bowiem wysłałam zapytanie o imię Gniewko do Rady Języka Polskiego i dostałam taką to odpowiedź:

Rzekłam więc czym prędzej do oponującej pani urzędniczki, iż w posiadaniu powyższego pisma jestem. I nie zwlekając wyciągnełam tego mojego asa z rękawa, czyli kartkę z torebki.
Pani urzędniczka z kubkiem kawki w ręku spojrzała, zadumała się głęboko i orzekła, że wobec tego musi to jeszcze zatwierdzić pani kierownik. Pani kierownik przeszkód nie stwierdziła i zatwierdziła. Tym sposobem mamy w akcie urodzenia, w rubryce "Imiona" - wpisane oficjalnie: Gniewko Beniamin.
A ów Beniamin to dodatek od mamy. Skoro propozycja pierwszego imienia wyszła od taty, to od mamy musiało wyjść imię numer dwa. Beniamin to imię pochodzenia hebrajskiego, nosił je najmłodszy z synów biblijnego Jakuba, a oznacza "Syn prawicy" lub "Syn południa".

Dla dziewczynki natomiast miałam w planie imiona Sara lub Lea (nie Lena), choć mogłoby mi się jeszcze odmienić ;) Sara ponad 7 lat temu była gdzieś tam na dole pierwszej 50-tki i choć już od dobrych kilku lat się nie pojawia, to jednak w porównaniu do Gniewka jest znacznie bardziej "normalnym" imieniem :) Kiedyś marzyło mi się imię Miriam dla córki, ale trochę mi spowszedniało odkąd przyjęłam je na trzecie imię. W planach była też bardziej słowiańska propozycja - Jagna. Ale to zamierzchłe czasy!

W każdym razie na obecnym etapie obowiązującym w domu imieniem Gniewka jest: Bubusek :)

PS. Kolejnego syna Mieszko planuje nazwać Miłko, ale z tym już może nie być tak łatwo. Ciekawe czy jak teraz wyślę zapytanie do Rady Języka Polskiego, to za półtora roku pojawi się syn tak jak było ostatnio? ;)




poniedziałek, 24 marca 2014

Pierwsza podróż i 10 faktów o których nie miałam pojęcia przed ciążą.

Ostatnio się zastanawiałam co się zmieniło oprócz tego, że przybył nam namacalnie nowy członek rodziny, który rośnie i nabywa nowych mocy w tempie ekspresowym i którym się zachwycam tak, jak do tej pory zachwycałam się tylko i wyłącznie moimi kotami.

Na pewno zmieniło się to, że szczególnie na początku i pod koniec ciąży dopadł mnie tzw. "megaleń" i upodobałam sobie wszelkiej maści kulinarne reality shows, czyli Kuchenne Koszmary Gordona Ramseya, Kuchenne Rewolucje Gesslerowej, Masterchefa i Ugotowanych w wersji polskiej i brytyjskiej. Tak. Niestety. Namiętnie oglądałam nawet archiwalne odcinki Kuchennych Rewolucji. Co tydzień z niecierpliwością oczekiwałam kolejnego… A dziś? Od 2 marca leci nowy sezon, a ja nie obejrzałam ANI JEDNEGO! Nawet gdy Gniewko śpi w ciągu dnia - wiem, że może obudzić się w dowolnym momencie i sprzeniewierzyć moje plany na kolejne godziny, wymagając nieustannej i wyłącznej uwagi. Wiem, że nie mam co narzekać, bo dziecko me jest całkiem grzeczne, potrafi spokojnie usiedzieć (lub uleżeć) i zająć się sobą niekoniecznie marudząc i płacząc oraz sypia dobrze w nocy (dziś rekord - 9 godzin + 2 godziny rano!). Jednak w czasie jego drzemek wolę zająć się rzeczami, na które brakuje mi czasu, który mi w dużych ilościach umyka w chwilach jego aktywności. No i niestety nie starczyło go do tej pory na takie przyjemności, jak oglądanie durnych programów telewizyjnych ;) A może stety.

Podstawowy i niepodważalny, choć i wciąż nie do ogarnięcia jest jednak fakt, iż jestem matką i nadziwić się nie mogę, że ten mały człowieczek został ze mnie wyciągnięty ponad dwa miesiące temu. Ze mnie. Ze środka. To jest jakiś KOSMOS w dalszym ciągu, kiedy zaczynam to analizować. 

Ale jednak. Stało się. Minęły ponad 2 miesiące od porodu. Co za tym idzie? Szereg faktów, które zestawiam z mitami, towarzyszącymi mi przed ciążą. Oto 10 z nich:
  • FAKT #1. WAGA. Myślałam, że będę miała problem, żeby schudnąć te plus 18 kg (swoją drogą - skąd się to wzięło?!). Tymczasem po trzech dniach od porodu byłam 9 kg na minusie. Dziś jestem 14 kg na minusie względem wagi końcowociążowej właściwie nic nie robiąc oprócz karmienia i chodzenia na spacerki (jeśli chodzi o aktywność fizyczną). Daje nam to efekt 1 kg na plusie względem wagi przedciążowej oraz 4 kg na plusie względem wagi początkowociążowej (bo schudłam na samym początku ciąży 3 kg dzięki poczuciu, że mam kamień w żołądku :)
  • FAKT #2. ROZSTĘPY. Starałam się wierzyć, że jak się będę smarować kremikami, to mi się nie zrobią, ale w głębi duszy byłam wyznawczynią teorii, że to genetyczne jednak i, że jak się mają zrobić to się i tak zrobią. Jestem w rezultacie właścicielką słownie jednego rozstępiku małego na brzuchu, nienajgorzej skądinąd się prezentującego jak na bycie jeszcze dwa miesiące temu wielkości trzech arbuzów
  • FAKT #3. CYCKI. Tego nie przewidziałam. Że na piersiach też się robią rozstępy. I jestem niestety właścicielką sporej ich ilości, o których (tych rozstępach) się filozofom nie śniło (mnie też, zważywszy, że żadna z moich koleżanek takowych posiadaniem się nie chwaliła po ciąży, a u mnie pojawiły się już w połowie jej trwania). No ale cóż - życie.
  • FAKT #4. DEPRESJA POPORODOWA. Znając moje skłonności do popadania w histerię i depresyjność charakteru - niepokoiłam się o mój poporodowy stan umysłu. Mogłoby być nieciekawie, gdybym musiała zostać choć jeden dzień dłużej w szpitalu, gdzie po 72 h bez snu czułam się jak zdechły szczur, nie mniej jednak fakty są takie, że wyszłam po 3 dobach i w rezultacie nie miałam depresji poporodowej ani nawet baby blues'a, nie licząc zmęczenia po powrocie do domu. Tutaj ukłony dla moich bliskich za wielką pomoc.
  • FAKT #5. HORMONALNY NIEŻYT NOSA. Aż chce się głośno zadać pytanie "WTF IS HORMONALNY NIEŻYT NOSA?!" Ja też nie miałam bladego pojęcia o istnieniu takiego zjawiska. To taka sytuacja, w której poprzez działanie hormonów ciążowych ma się nieustanne problemy z nosem. U mnie się to zaczęło już w pierwszym miesiącu ciąży i trwało do samego końca. Męczyłam się z nieustannie z krwawieniami i ciągle zatkanym nosem - zwłaszcza w nocy, ale również w ciągu dnia. Przeszło jak ręką odjął już pierwszego dnia po porodzie. Czary mary i po sprawie!  
  • FAKT #6 BÓLE GŁOWY. Ok, wiedziałam już, że w ciąży bywa niedobrze. Bywało. Wiedziałam już, że jest coś takiego jak hormonalny nieżyt nosa. Było. Ale bóle głowy? TAKIE?! Tydzień codziennie bolącej głowy?! O tym nie wiedziałam. Nie polecam. Dobrze, że już nie boli.
  • FAKT #7. SUSZONE POMIDORY. Na początku ciąży przez wzgląd na nudności nabywa się niejednokrotnie wstrętu do jakiegoś posiłku. W moim przypadku były to suszone pomidory, które do tej pory stanowiły jeden z moich najukochańszych dodatków do posiłków. Jeszcze w pierwszym miesiącu ciąży się nimi zajadałam, aż tu nagle odruch wymiotny na samo wspomnienie. I niestety do dziś nie nabrałam na nie ochoty.
  • FAKT #8. KUPKI. Wiedzieliście, że są niemowlęta, które walą kupę codziennie od kilku do kilkunastu razy, oraz takie, które robią ją raz na 10 dni? Oba przypadki mieszczą się w normie. Mój przypadek należy do grupy pierwszej. Na dodatek od samego początku robił kupy, niepasujące do statystyk, przypominające biegunkę. Najadłam się początkowo strachu, ale gdy okazało się, że dziecko przybiera całkiem spore sumki na wadze, a żaden z lekarzy specjalnie się sprawą nie przejął - ja też przestałam się przejmować. 
  • FAKT #9. ODGŁOSY STAREGO PIJAKA. Takie dźwięki wydaje mój słodki bobasek. Charczenie, stękanie, jęczenie i bekanie - deal with it. Że o ulewaniu nie wspomnę. (o, właśnie charknął przez sen!) Początkowo nie mogłam spać z tego powodu, tak mnie to przerażało, ale dziś mnie to już zupełnie nie dziwi :) Aaa… zapomniałabym o BĄKACH! Takie serie, że aż nie do uwierzenia. Poważnie.
  • FAKT #10. PORÓD. Nie nastawiałam się, że będzie mistycznym przeżyciem - nie był.  Nie nastawiałam się, że nie będzie aż tak bardzo bolało - bolało aż tak bardzo. Nastawiałam się za to, że będzie bezproblemowy - a nie był. 
A na koniec zaprezentuję fotoreportaż z pierwszej, dłuższej podróży Gniewka. Odwiedziliśmy babcię w Lublińcu.

Gniewko spał przez pierwsze pół godziny, a przez kolejne marudził, że musi siedzieć w foteliku i nie może się ruszyć.






I kilka zdjęć ze spacerku…




Po powrocie do domku, na zakończenie emocjonującego dnia - Bar Mleczny pod Jeleniem :)



piątek, 21 marca 2014

O krzesełku i Gniewkowym pokoju.


Wczoraj wieczorem padła z ust Mieszka sugestia.

"Napisz na blogu o moim krzesełku."

No dobrze. Jest sobie takie krzesełko. Kilkudziesięcioletnie krzesełko. Mieszkowe krzesełko. Tydzień temu znalazło swoje nowe miejsce - pokój Gniewka. Na krzesełku tym zasiadał niegdyś, bardzo dawno temu mały Mieszko - a w niedlugim czasie zasiądzie na nim mały Gniewko. Dzisiaj zaś miejsce tam zagrzał mały Miś, żeby nikt Gniewka nie podsiadł przypadkiem. 

I przy tej okazji pomyślałam sobie, że dodam też kilka zdjęć i słów o Gniewkowym pokoju. Jest   właściwie gotowy do zamieszkania od 9 miesiąca mojej ciąży, choć Gniewko narazie zupełnie z niego nie korzysta. Łóżeczko stoi póki co w naszej sypialni (kołyska musiała niestety już pójść w odstawkę, bo Gniewko podczas mniej lub bardziej udanych prób przekręcenia się z brzuszka na plecy - uderzał głową w kraty. Miał ewidentnie za mało miejsca do akrobacji :). Szafa służy natomiast do przechowywania rzeczy, które nie zmieściły się gdzie indziej. Docelowo zniknie czerwona sofa stojąca przy oknie (której nie fotografowałam akurat tym razem), a która, choć od początku było wiadomo, że nie zostanie tu na zawsze - zdominowała ten pokój kolorystycznie :) Zamiast niej pojawi się biała komoda, aktualnie znajdująca się w naszej sypialni i służąca za przewijak. I przy okazji zrobi się więcej miejsca - tu i tam. Na razie sofa stoi, bo nikomu nie przeszkadza, a gdyby ktoś zechciał przenocować u nas - będzie miał przynajmniej wygodnie :) 

Do pokoju Gniewka wiedzie mały przedpokój wydzielony z jego pokoju. Po obu jego stronach są wnęki z półkami, służące za szafy, które zamiast drzwi mają zasłony. Jest to miejsce na garderobę, którego brakuje w przedpokoju.

wejście do pokoju Gniewka przez "szafę" :)
Najwięcej czasu poświęciłam na namalowanie brzózek i ptaszków na całej bocznej ścianie. Byłam wówczas, o ile mnie pamięć nie myli - w 8 miesiącu ciąży :) Ale oprócz tego, że dwukrotnie wylałam słoik z wodą na podłogę - na szczęście obyło się bez poważniejszych incydentów. Niestety jestem z natury osobą wybitnie niezdarną, nieskupioną, nieostrożną i w gorącej wodzie kąpaną - a w czasie ciąży te cechy przybrały monstrualne rozmiary. Przysięgam - miałam wrażenie jak gdyby moja koordynacja ruchowa przynależała do osoby kompletnie pijanej tudzież naćpanej. Że nie wspomnę o zapamiętywaniu… Ale drzewka mi się udały. Może nie są mistrzostwem świata, ale Gniewkowi się chyba podobają ;) Choć przyznam, że po upływie tych kilku miesięcy mam już zupełnie inną wizję tej ściany i najchętniej bym ją całą przemalowała :P


Kolorystyka pokoju to biel, szarość, czerwień i granat (taka marynarska). Odpowiada mi minimalizm. Z czasem i tak pojawią się tu miliony zabawek, które zazwyczaj są przesadnie kolorowe - więc podkład wolałam zrobić stonowany :) Dość dużym elementem są przyklejone do ściany literki z napisem "Gniewko", które również osobiście pomalowałam.

Anioł Stróż do prezent od mojej przyjaciółki Patrycji - to stara figurka po jej Babci. Bardzo mi się spodobała, bo lubię takie osobiste akcenty, a nie dość, że to pamiątka, to na dodatek nawiązuje do szpitala w którym urodził się Gniewko. Pod wezwaniem Aniołów Stróżów. Niech to będzie wizerunek tego Anioła, który czuwa nad nim od dnia ciężkiego porodu. 

Chorągiewki powiesiłam pod półeczką.

Na półeczce póki co stoją prezenty od cioć i wujków. Pluszaki, książki, kartki z gratulacjami.


Warto jeszcze wspomnieć o drzwiach. To jedyne przesuwne drzwi w naszym mieszkaniu. Pozostałe wyglądają tak samo, tylko mają klamki i nie są przesuwne ;) W tych wciąż brakuje gałek. Wszystkie drzwi postarzałam własnoręcznie w towarzystwie mniej lub bardziej nasilonych nudności w pierwszym trymestrze ;) Trochę mi się nie chciało, ale uparłam się, że chcę takie drzwi w mieszkaniu i niestety byłam jedyną osobą, która mogła je zrobić. Generalnie najbardziej sceptyczni wobec tego pomysłu byli moi rodzice, a zwłaszcza mój tata. Mama próbowała wierzyć, że może jakoś to będzie ;) Jednak na początku byli zdania, że wyjdzie to "dziadowsko" i, że znów sobie coś ubzdurałam. Musiałam więc udowodnić, że wyjdzie ładnie. I z efektu jestem zadowolona, szczególnie słysząc liczne pochwały pod ich adresem od odwiedzających mnie gości. Fakt faktem, że można by je jeszcze trochę dopracować i w przyszłości mam nadzieję to zrobić - ale podobają mi się znacznie bardziej od takich zwykłych, standardowych drzwi. Są również czymś, w co włożyłam trochę serca i są po prostu moje. Pod koniec pomagał mi Mieszko, szczególnie z framugami i drewnianymi elementami w przedpokoju, bo czas nas naglił, a ja zwolniłam tempo ;) Ostatecznie wszyscy byli usatysfakcjonowani, bo nawet najbardziej sceptyczny tata pod koniec podrzucił pomysł na zrobienie szafki na licznik w przedpokoju - w tym samym stylu co drzwi :) A oto one:


Do naszego mieszkania wprowadziliśmy się we wrześniu. A więc już w trójkę, tylko jedna osoba była jeszcze w dwupaku ze mną :) 

A tak poza tematem krzesełka i Gniewkowego pokoju - ostatnio zastanawiałam się, co się zmieniło odkąd nie jestem w dwupaku. I doszłam do pewnych wniosków. (coś takiego! nie do wiary - cóż takiego istotnego mogło się zmienić? ;) Ale o tym będzie następnym razem.

środa, 19 marca 2014

Tydzień w zdjęciach

Przez ostatnie kilka dni zupełnie nie mogłam znaleźć chwili na spłodzenie notki. W głowie aż mi kipi od naglących tematów, ale ujścia dla nich nie znajduję, bo zwyczajnie brak mi energii i czasu. Gniewko wymaga więcej uwagi, choć nie mogę na niego narzekać - w nocy śpi całkiem nieźle, budzi się zazwyczaj tylko raz między 24.00 a 7.00 rano, w okolicach 4.00. Czasem pozwala pospać dłużej, czasem krócej, ale nie jest źle. Choć wiadomo, że zawsze noc przerwana dłuższą pobudką nie nastraja pozytywnie do porannego wstawania… Właściwie czuję się coraz bardziej zmęczona, bo zamiast odsypiać za dnia w czasie Gniewkowych drzemek - zajmuję się sprawami, których nie jestem w stanie ogarnąć kiedy Gniewko nie śpi. Między innymi nadrabiam zaległości z obrabianiem zdjęć na Zuzanna Fotografuje, bo nie działo się tam ostatnimi czasy zbyt wiele, choć materiał do obróbki jest. Ponadto mam wielkie plany na wielkich elaboratów tutaj pisanie, ale… no właśnie. Ciężko. Nie wiadomo w co ręce włożyć… 
Tymczasem w ramach rekompensaty posłużę się instagramem do streszczenia naszego ostatniego tygodnia. 

ps. Gniewko wczoraj miał dobry dzień - ciągle się uśmiechał. Mimo pierwszego szczepienia, którym go wczoraj właśnie uraczyliśmy :( Niestety dzisiaj temperatura podskoczyła wieczorem do 38 stopni, ale po konsumpcji cyca spadło w ciągu pół godziny do 37! Szok. Mam nadzieję, że do jutra już nie wzrośnie i Gniewuś będzie jak nowy :)




sobota, 15 marca 2014

poniedziałek, 10 marca 2014

Dzień Kobiet

Jak wszystkim powszechnie wiadomo - w sobotę był Dzień Kobiet. Wiecznie żywy relikt PRL-u, ale jakże miły! Tylu mężczyzn z kwiatami w ręku nie sposób spotkać żadnego innego dnia.

Nawet ja dostałam kwiaty (!), choć mój mąż jest ich patologicznym wręcz wrogiem. Dotyczy to zarówno żywych jak i martwych roślin. Żywych - bo trzeba je podlewać i o tym pamiętać, a martwych - bo są martwe :)







Jak widać na załączonym obrazku - otaczają mnie jelenie :)

Dzień zaczął się jak co tydzień, w sobotę - przy śniadaniu i przy akompaniamencie Śniadania w Trójce.
I z jajecznicą w pakiecie.






Gniewko grzecznie obserwował sytuację ze swojego stanowiska, choć minę miał nietęgą (ale starał się bardzo nie przeszkadzać :)



W planach był nasz wypad na obiad do restauracji i wypad Gniewka z dziadkami na długi spacerek.
Ale wcześniej trzeba się było przygotować do wyjścia - włosy umyć, wyprostować, pomalować się, ubrać itd. To znaczy - ja musiałam, bo Mieszko sobie postanowił wybrać się do sąsiedniego miasta rowerem i wrócił po półtorej godziny. Wrócił i patrzy na mnie. Mierzy mnie wzrokiem. A właściwie moje nowe legginsy i pyta:
- A co to?
- Legginsy takie sobie kupiłam.
- I to ci się podoba?
- No. A co?
- A nie sądzisz, że to jest takie trochę satanistyczne?

Kurtyna. Oklaski.

A oto satanistyczne legginsy :)


Na obiad wybraliśmy się do mojej ulubionej (od jakichś 15 lat) restauracji chińskiej. Trochę się zastanawiałam czy nie wybrać jakiegoś nowszego, modniejszego lokalu, ale ostatecznie wygrała tradycja i moja słabość do chińszczyzny, na którą mam ochotę zawsze i wszędzie. Przebudowy w centrum Katowic nieco utrudniły nam dojazd na miejsce, ale jakoś dotarliśmy. Ja zamówiłam mój standardzik - nie jestem ryzykantką w kwestii nowych smaków. W zupełności usatysfakcjonowała mnie konsumpcja zupy bambusowej, ryżu z warzywami i kurczaka w sosie słodko-kwaśnym :) 



Kiedy robiłam nam te zdjęcia - naszły mnie wspomnienia jak to ostatni raz fotografowałam chińskie jedzenie :) A było to podczas naszej podróży poślubnej - we wrześniu 2012. Restauracja nazywała się Yan Flower i mieściła się w Santa Cruz, w Californii. Trafiliśmy do niej zupełnie przypadkiem, słysząc niebywale pochlebne opinie od przechodniów. Ceny okazały się bardzo korzystne - za dwa pełne obiady zapłaciliśmy jedyne 8 dolarów i było pysznie! Wnętrze pozostawiało wiele do życzenia, ale zupełnie nie miało to znaczenia. Nigdzie nie jadłam lepszego jedzenia - no i znalazłam fajną wróżbę w chińskim ciasteczku.


A to zdjęcie mojego obiadu z Santa Cruz :)


Natomiast wracając do domu, przejechaliśmy się przez lokalny, śląski Bronx i na zakończenie dnia pstryknęłam kilka zdjęć z auta.