Od pewnego czasu posiadam własną, prywatną Mleczarnię. Przyznam szczerze, choć nie wiem czy to wypada, że sama z ciekawości próbowałam jej wytworów, mimo iż chodziły słuchy, że nie są smaczne. Otóż, wbrew pogłoskom - są naprawdę całkiem niezłe!
Niemniej na mojej Mleczarni hoduję małą istotkę, która okazała się być początkowo utajonym, a od jakiegoś czasu już zupełnie jawnym Mlecznym Drapieżcą! Nazwa ta nasunęła mi się sama podczas obserwacji procesu konsumpcji w wykonaniu owego osobnika. Otóż Mleczny Drapieżnik rzadko bywa delikatny, najczęściej nie patyczkuje się ze swoimi ofiarami. On urządza polowanie! Nerwowo szuka, węszy, znajduje, czai się i... CAP! Chwyta, siłuje się - przypomina to rozszarpywanie złapanej w paszczę zwierzyny…. i JEST! Dyszy, pije łapczywie, przełyka, jakby litry mleka wlewały mu się do gardła - mleko wycieka górą, dołem, Drapieżnik krztusi się, ale dzielnie pije dalej, w końcu sam upolował tę zwierzynę!
Jednak muszę przyznać, że nie zawsze było tak efektywnie w kwestii polowań Mlecznego Drapieżcy.
Abstrahując od tego, że już w czasie ciąży moje piersi się "rozstąpiły", czyli zyskały nowy nabytek w postaci mało urokliwych czerwonych pręgów i tego, że ciągle waham się czy być na diecie, czy nie być, bo nie wiem czy Drapieżcy szkodzę czy nie (czy wysypka to alergia czy trądzik niemowlęcy, czy mokre kupki są ok czy nie, czy gazy to z jedzenia czy niedojrzalosci układu pokarmowego, czy ulewanie, sucha skóra i wypryski to oznaka nietolerancji pokarmowej? A jeśli tak - to na co?) - nie mam dzięki Bogu większych mlecznych dylematów. Ale od początku.
Nie mogliśmy być razem pierwszego dnia. Nie było przystawiania do piersi zaraz po porodzie. Gniewko znalazł się na oddziale noworodkowym i bardzo szybko dostał butlę ze sztucznym mlekiem - trochę dla uśmierzenia bólu, a trochę dla sprawdzenia odruchu ssania. Okazało się, że od razu "skumał o co biega", co też dobrze o nim świadczyło. Leżenie na oddziale noworodkowym wiązało się jednak ze sztucznym dokarmianiem siłą rzeczy. Pierwszego dnia i nocy nie byłam w stanie zająć się dzieckiem, wobec czego musiałam podpisać papier, że z pełną świadomością się na to godzę i wiem z czym to się je (generalnie z tym, że mleko matki jest lepsze niż modyfikowane). Zgodziłam się, bo nie byłam w stanie się nim zająć. Nie wspominając, że byłam przerażona wizją tego, że mam się sama zaopiekować kruchym noworodkiem (nie wiedząc nawet jak go trzymać, jak przewijać i karmić), podczas gdy wstanie z łóżka wymaga ode mnie nadludzkiego wysiłku wszystkich mięśni i zajmuje dobrych kilka minut. Więc pierwsza noc Gniewka to oddział noworodkowy i sztuczne mleko, a moja - nieprzespana na oddziale. Następnego dnia był u mnie od 7 rano, ale ja nie wpadłam na to, żeby zacząć go przystawiać. W ogóle o tym nie pomyślałam - w końcu on ciągle spał i wcale się żadnego mleka nie domagał, to po co będę mu się narzucać? (zdaje się, że próbowałam ze strachu odłożyć to w czasie). Na dodatek laktator elektryczny, który zamówiłam dwa dni przed porodem jeszcze nie przyszedł - a taki najtańszy, manualny dotarł do mnie w południe. W końcu przyszła do mnie w odwiedziny kuzynka i pyta - "przystawiałaś go już?". "Jeszcze nie" - mówię. "A masz mleko?". "Nie wiem, chyba nie mam. Nie próbowałam odciągać." "No to na co czekasz?". Bałam się, chyba nie miałam pewności czy mam aby to mleko, czy dziecko będzie je chciało, czy uda mu się przyssać. Nie wyobrażałam sobie tego tak bardzo jak wcześniej nie wyobrażałam sobie porodu. A jednak rzeczywistość okazała się być całkiem mi życzliwa tym razem. Pociągnęłam kilka razy za tłok manualnego laktatora i… o dziwo - od razu poleciała siara. Przystawiliśmy śnięte dziecko do piersi - i po kilu próbach przyssało się. Niewiele w prawdzie pociągnął - i to był nasz główny problem przez kolejne dwa tygodnie, ale grunt, że mleko było. Niestety kolejnej nocy nadal nie byłam w stanie zająć się Drapieżcą - znów podpisałam papier i oddałam go na noc położnym, z jeszcze większym wyrzutem sumienia, ale i przekonaniem, że nie dam rady. Miałam odespać ostatnie dwa dni i noc bezsenną. Nic z tego - spałam raptem godzinę. Nie odespałam. W dzień zaś Drapieżca nie interesował się Mlekiem, tylko spał, a ja nie miałam świadomości, że powinien jeść co 3 godziny. I tym sposobem w 3 dobie Drapieżca stracił aż 9% z wagi urodzeniowej, znajdując się na granicy maksymalnego spadku wagi. Dokarmiono go więc profilaktycznie butelką, żeby sprawdzić czy ładnie pije. Ładnie wypił. Tak ładnie, że znów nie palił się do mojego Mleka. Ale nadeszła właśnie trzecia noc - pierwsza wspólna. Dla mnie nadzwyczaj stresująca - z poczuciem skrajnego wyczerpania fizycznego i psychicznego. Miałam wrażenie, że nie potrafię się nim zająć, bałam się go dotknąć, przewinąć, wziąć na ręce - żeby nie zrobić mu krzywdy. Miałam poczucie totalnego osamotnienia. Położne i pielęgniarki przez nikogo nieproszone - nie zjawiały się same z siebie. A mi było głupio prosić - przecież matka powinna wiedzieć jak zająć się dzieckiem. Wydawało mi się, że wszystkie to wiedzą, tylko ja nie. Wstyd było zapytać, pokazać, że jestem tą Matką, Która Nie Wie. Bo może ta, która nie wie, to ta, która się nie nadaje.
Położne nakazały karmić co 3 lub 2,5 godziny od ROZPOCZĘCIA karmienia. Użeranie się z Drapieżcą to ok. 30-40 minut, jeśli nie więcej, z czego pił może 5, może 10 minut. Próba odbicia po jedzeniu - ok. 10 minut. Przewijanie, rozbieranie, ubieranie (niewprawne) - 15, 20 minut. Nastawianie budzika, próba zaśnięcia. Budzik, próba budzenia. Nie chce się budzić, nie chce ssać. Nic. W końcu proszę położną - przychodzi, pokazuje. Po kilku minutach prób udaje się go przystawić. Po kolejnych paru minutach ssania - koniec. Znów próbuję - zasypia. Bez położnej nic mi nie wychodzi.
Przy następnym budzeniu ledwie widzę na oczy, nieprzytomna zmieniam mu pieluchę i próbuję przystawić. Nic, nie chce, za nic w świecie nie chce się przyssać. Nie potrafię go przystawić. Znów mam wołać położną? Zaczynam płakać, głośno, coraz głośniej. Chlipię nad tym dzieckiem moim, zalewam go łzami, a on dalej śpi. W końcu po kilku minutach zawodzenia przychodzi położna - to pani tak płacze? Tak, ja. Znów pokazuje, znów kilka minut prób i udaje się. Na krótko, rzecz jasna, na chwilę, jak zwykle. Kolejna pobudka nad ranem - dziecko płacze. Mówię położnej, że nie wiem co mam robić, bo dziecko płacze a nie umiem go przystawić - odsyła mnie na oddział noworodkowy, żeby sprawdzić czy nie boli go brzuszek. Proszę położną na oddziale, żeby pomogła mi go przystawić. Po 5 minutach ciągłego wypluwania - w końcu się udaje. Ssie całe 15 minut - głośno przełyka, mleko się leje strumieniami. Ale i tak czuję niepokój bo przecież mówili, że ma ssać 20 minut. Dochodzi 6.00 rano. Trzecia nieprzespana noc.
Przy następnym budzeniu ledwie widzę na oczy, nieprzytomna zmieniam mu pieluchę i próbuję przystawić. Nic, nie chce, za nic w świecie nie chce się przyssać. Nie potrafię go przystawić. Znów mam wołać położną? Zaczynam płakać, głośno, coraz głośniej. Chlipię nad tym dzieckiem moim, zalewam go łzami, a on dalej śpi. W końcu po kilku minutach zawodzenia przychodzi położna - to pani tak płacze? Tak, ja. Znów pokazuje, znów kilka minut prób i udaje się. Na krótko, rzecz jasna, na chwilę, jak zwykle. Kolejna pobudka nad ranem - dziecko płacze. Mówię położnej, że nie wiem co mam robić, bo dziecko płacze a nie umiem go przystawić - odsyła mnie na oddział noworodkowy, żeby sprawdzić czy nie boli go brzuszek. Proszę położną na oddziale, żeby pomogła mi go przystawić. Po 5 minutach ciągłego wypluwania - w końcu się udaje. Ssie całe 15 minut - głośno przełyka, mleko się leje strumieniami. Ale i tak czuję niepokój bo przecież mówili, że ma ssać 20 minut. Dochodzi 6.00 rano. Trzecia nieprzespana noc.
Mijają kolejne 3 godziny a ja znów muszę karmić. Najpierw przewijam, budzę. Usiłuję przystawić, minuta za minutą mija, a on nic. Zasysa, po kilku minutach puszcza i zasypia. Dobudzanie, zasypianie i tak w kółko. Po godzinie tej udręki i nieprzespanej nocy - padam z sił. Czuję, że dłużej nie wytrzymam sama, w tym pieprzonym szpitalu, bez żadnej pomocy. Czekam na Mieszka, ale jego jeszcze nie ma. Czuję, że opadłam z wszystkich sił. Wpadam znowu w histerię, płaczę, zalewam dziecko łzami. On śpi. W takim stanie znajduje mnie obchód. Młoda studentka zaczyna mnie pocieszać, pomaga przystawić i po kilku próbach w końcu się udaje. Lekarki mówią, że dziś nas wypuszczą - to mnie trochę wyrywa z marazmu.
Czego się dowiedziałam od położnych i lekarzy? Przystawiać na żądanie, ale NIE RZADZIEJ niż co 3 godziny. Fajnie. A co jeśli Drapieżca nie budził się wcale sam z siebie? Ciągle tylko spał i trzeba go było dobudzać siłą niemalże. Co jeszcze? Powinien efektywnie ssać minimum 20 minut. CO?! 20 minut to w pierwszym tygodniu życia był czas nieosiągalny. Najlepsze jego osiągi to było 15 minut (wzbudzał tym moją euforię!) i ani minuty dłużej. Po tym czasie najzwyczajniej w świecie zasypiał, zamykał buzię i koniec. Nie było szans na wciśnięcie mu czegokolwiek do paszczy - zamykał ją na klucz.
Czego się jeszcze dowiedziałam? Że leci ze mnie jak z kranu. Mleka było mnóstwo. I w mojej ignorancji dziwiłam się ilekroć ktoś mnie w kolejnych tygodniach dopytywał czy piję herbatki na laktację, czy nie miałam problemów z ilością mleka, czy dziecko się najada… Cóż, jeżeli się nie najadało na początku, to tylko i wyłącznie z powodów sobie znanych. Bo mleka miało aż nadto.
Natomiast na nic się zdawały wszystkie złote rady położnych - "musi pani być stanowcza, nie może pani dać sobą rządzić, to pani mu mówi ile ma jeść i jak długo, trzeba być twardym". Na nic się zdawały się również praktyczne rady na rozbudzenie - mokre, zimne chusteczki na buzię i kark, rozbieranie, łaskotanie po pięcie, stukanie w podbródek, drapanie po karku. Nic nie działało, mały tylko płakał, że nie dajemy mu spać i tyle z tego mieliśmy. Doszliśmy do paranoicznego stanu, w którym nerwowo budziliśmy go po 5 minutach jedzenia, on płakał, ale nie chciał jeść i znów zasypiał, znów go budziliśmy, znów płakał, znów zasypiał.
W końcu jedna z położnych powiedziała - "Wyluzujcie. Budźcie co 3 godziny, ale niech pije ile chce. Jak zaśnie na amen, to nie wybudzajcie na siłę. Inaczej siebie i jego zamęczycie i będzie jeszcze gorzej. Pokarmu jest mnóstwo, on dobrze ssie i może najadać się nawet w ciągu 10 minut." No! W końcu jakaś rozsądna rada.
Pojechaliśmy do domu i przez kolejne dwa tygodnie budziliśmy w dzień co 3, w nocy co 4 (o ile nie zaspaliśmy) godziny. A jadł coraz lepiej i dłużej.
Po powrocie do domu, mimo budzenia - w końcu pięknie się wyspałam. W przeciwienstwie do Mieszka, bo on nie doświadczył tych totalnie nieprzespanych kilku nocy w szpitalu i budzenie co kilka godzin go wymęczyło.
Nawał pokarmu był ogromny już ostatniego dnia w szpitalu, ale po powrocie do domu nastąpiło jego apogeum. Piersi powiekszyły się chyba o 3 rozmiary. Zrobiły się z nich twarde, gorące kamienie. Doszło do tego, że podtrzymywałam je podczas chodzenia, bo miałam wrażenie, że zaraz runą na ziemię. Pomogły okłady z zamrożonych pieluch, prysznic w ciepłej i zimnej wodzie i… okłady z liści kapusty. Te, z których śmiałam się podczas szkoły rodzenia. Na szczęście po trzech dniach było już nieco lepiej.
Zaczęły się natomiast problemy z gazami u Drapieżnika i tym samym nerwowość podczas karmienia, a najczęściej tuż przed. Wyglądało to przedziwnie - szukanie, chwytanie, wypluwanie, odpychanie, wierzganie. Zupełnie nie wiedziałam o co mu chodzi - wyglądało jakby wzbraniał się przed cycem, albo jakby nie umiał go znaleźć. Po czym znajdował i wypluwał. Po kilku minutach w końcu się udawało i wtedy ssał porządnie i długo. Zupełnie nie wiedziałam jak mu pomóc i jaka jest przyczyna. Byłam zdezorientowana, a położna środowiskowa nie wiedziała co mi poradzić, bo "przecież widziała, że dobrze ssie, więc to nie kwestia, tego, że nie umie." W końcu sama doszłam do tego, że dziwne zachowanie wynika prawdopodobnie z ruchów jelit i jego niepokoju z tym związanym.
Wszystkiego uczyliśmy sie krok po kroku, w stresie. Pierwsze dwa tygodnie upłynęły pod znakiem tej męczącej pod względem karmienia senności, spowodowanej żółtaczką. Tydzień po porodzie miał bilirubinę na poziomie 15, więc gdyby go dokładniej zbadali w szpitalu, to może zostałby na fototerapii. Na szczęście po kilku kolejnych dniach poziom był już niższy. Dziś nie mam praktycznie żadnych problemów z karmieniem, choć nadal karmię głównie w pozycji leżącej, do której jestem przyzwyczajona. Nie martwimy się też, kiedy Drapieżca dłużej śpi, bo wiemy, że pięknie przybiera na wadze, więc je tyle ile potrzebuje.
Miałam szczęście, że nie przytrafił mi się żaden zastój, ani zapalenie piersi, ani rany, ani infekcja grzybicza. Naczytałam się ostatnio o historiach karmiących i mogę być wdzięczna, że mimo początkowych problemów z przystawianiem - nic poważniejszego się nie działo.