poniedziałek, 17 lutego 2014

Post Scriptum do kilku tysięcy słów

Jaki ojciec - taki syn 

Na początek kilka słów tytułem wstępu i podziękowania po "Kilku tysiącach słów…". Popularność reportażu wojennego z porodówki mnie zaskoczyła :). Ilość pozytywnych komentarzy i prywatnych wiadomości, które dostałam - przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Wyrazy wsparcia, uznania, podziękowania za to świadectwo, za wzruszenie, a także wasze osobiste, często równie dramatyczne historie porodowe. Jestem poruszona dogłębnie, co już pisałam na facebooku. Nie spodziewałam się takich reakcji. A to jest, wierzcie mi - bardzo dla mnie ważne. Dziękuję.
Muszę zaznaczyć, że napisałam ten tekst przede wszystkim dla siebie, żeby sobie jakoś poukładać w mojej głowie to, co się tak naprawdę wydarzyło i przekonać w jakim stopniu się na mnie odbiło. Bo na pewno odbiło się i fizycznie i psychicznie. Nie dbałam przesadnie o formę literacką, tym razem zależało mi bardziej na pozostaniu wiernej prawdzie historycznej ;)
Przez pierwszy tydzień po porodzie praktycznie nie miałam ochoty z nikim gadać, bo wiedziałam, że nie skończy się na gratulacjach, ale będą też pytania - a i w rezultacie moje opowieści. Bo ja mam niestety taką wadę, że nie potrafię streszczać, a zawsze snuję długie, męczące historie z najbardziej pierdołowatymi szczegółami. I tym sposobem, po kilku takich rozmowach odbytych jeszcze w dniu porodu - wyłączyłam sobie dźwięk na tydzień i całkowicie przestałam na telefony odpowiadać. Do kontaktów wróciłam dopiero po upływie kolejnego tygodnia. Ale gdzieś została we mnie w środku chęć podzielenia się tą historią publicznie, by móc spojrzeć na nią choć trochę z dystansu, zapisać póki jeszcze pamiętam i spróbować oswoić. 

Jednocześnie trafił się jeden negatywny komentarz kolegi zawiedzionego brakiem głębokich przemyśleń i mistycznych doznań podczas porodu. Rzeczywiście - mój opis nie obfitował w filozoficzne rozważania na temat cudu narodzin, ale to dlatego, że żadna z tego rodzaju myśli mi podczas rodzenia nie towarzyszyła, a ja postawiłam sobie za punkt honoru bez koloryzowania opisać dokładnie to, co pamiętam. To nie jest laurka dla Gniewka pod tytułem "wyszedłeś z brzuszka pachnący przy śpiewie ptaków, dźwięku harf i chórów anielskich". Choć z tymi aniołami coś musiało być na rzeczy, bo urodził się w szpitalu pod wezwaniem Aniołów Stróżów, a myślę, że i jego Anioł Stróż ostatecznie dobrze się spisał :)



Po wspomnianym zarzucie, jakoby moje jakże szerokie na co dzień horyzonty się zawęziły podczas porodu do okołowaginalnych - zaczęłam dziś sprawę dogłębnie analizować. I muszę stwierdzić - to fakt. Tak było. Nie przypominam sobie żadnych głębokich analiz sytuacji, poczucia wzniosłości chwili, ani tym bardziej piękna i geniuszu cudu narodzin. Zazdroszczę trochę tym kobietom, które miały inaczej, pamiętają to inaczej. Ja jednak odnoszę wrażenie, że kiedy człowiek doświadcza tak intensywnego bólu, jakiego nigdy wcześniej nie zaznał - cały staje się tym bólem. A potem musi jeszcze zdobyć się na niesamowity wysiłek fizyczny, który pozwala wydać dziecko na świat. I cały staje się tym wysiłkiem. W moim przypadku dodatkowo była presja czasu i sytuacji, by zrobić to jak najszybciej. "Przyj jakby od tego wszystko zależało" - to zapamiętałam najmocniej, bo to mi najdosadniej uświadomiło, że od tego naprawdę może wszystko zależeć. A kiedy już dziecko wreszcie przyszło na świat - ja, zamiast cieszyć się cudem narodzin musiałam wstrzymać oddech w oczekiwaniu na to, co przyniosą kolejne minuty - czy oddycha, czy zapłacze, czy się poruszy. I tak - cała stałam się oczekiwaniem. I niczym więcej. Umysł się wyłączył - żadnych myśli, żadnych analiz, żadnych wzniosłych i mistycznych przeżyć. Właściwie mam takie poczucie, że byłam wówczas kawałem mięcha, na dodatek krwistym ;) Jakby mi przecięli myślowody. Nie miałam znieczulenia farmakologicznego, więc chyba umysł postanowił się samoznieczulić. Wzruszyłam się owszem, na moment zaszkliły mi się oczy - kiedy mi go pozwolili pocałować w czoło i przez tą krótką chwilę mogłam go zobaczyć. Oprócz tego pamiętam, że dziwnie pachniał i wyglądał jak blady miniaturowy zawodnik sumo z lekko krzywą główką. A prawdziwie poryczałam się dopiero późnym wieczorem, kiedy położna przywiozła mi go do pokoju i położyła w ramionach. "Nie płacz mama" powiedziała, kiedy w momencie zalałam się łzami i nie mogłam uspokoić. Zostałam z nim sama, tylko ja i on - i to było takie małe zastępstwo za ukradziony, brutalnie mi odebrany czas, który mieliśmy spędzić razem zaraz po porodzie. 



Od dnia porodu słyszę natomiast pytania "Jak się czujesz w roli matki?". Nie wiem co odpowiadać. Mówię "Normalnie, naturalnie, dobrze". A powinnam chyba powiedzieć "Niesamowicie, dziwnie, niezwykle." Ale nie, czuję się zupełnie normalnie. Nie odbieram porodu jako wielkiej rewolucji, wielkiej zmiany w życiu, grubej krechy, która odcięła przeszłość od teraźniejszości i uczyniła mnie nowym człowiekiem - Matką. Może znów zawiodę czyjeś oczekiwania, ale w mojej percepcji - poród nie był mistyczną granicą, ale kolejnym, naturalnym etapem ciąży. Ciąży zmaterializowanej :) Wcześniej oczywiście było mniej do zrobienia - nie trzeba było przewijać, karmić, kąpać, usypiać małego człowieczka, który pojawił się namacalnie, naocznie, na wyciągnięcie ręki obok nas. Ale ja czułam się matką już od kiedy dowiedziałam się, że w moim wnętrzu rozwija się nowe Życie i do tej roli dojrzewałam z każdym dniem i miesiącem. W ciąży miałam całe spektrum głębokich przeżyć i zachwytów nad tym Cudem, który się we mnie rozwija i który jest częścią mnie i Mieszka. A po porodzie - owszem, nadal się zachwycam, ale już przywykłam trochę do tej niezwykłości :) Co nie znaczy, że przestałam doceniać. 

Mam takie dziwnie odczucie, że większe wrażenie robiły na mnie zawsze narodziny cudzych dzieci, niż mojego własnego. Ilekroć widziałam na facebooku zdjęcie nowego człowieka ze zdawkowym opisem składającym się standardowo z imienia, daty urodzenia, wagi, wzrostu - nie mogłam się nadziwić. Także formie w jakiej dziecko było prezentowane. Myślałam sobie "Jak to możliwe, że matka kilka dni temu chodzi z brzuchem, a po kilku dniach wrzuca na fejsa fotę dzidziusia z tak zdawkowym opisem! Przecież to KOSMOS! Cud narodzin! Coś niesamowitego, nie do ogarnięcia! W dodatku jakie przeżycie! Można by całą epopeję na temat narodzin tego dziecka napisać, a tu tylko data, waga i wzrost. Albo nawet samo imię - bez żadnych parametrów." I tak się nie mogłam nadziwić, że wszystkie matki jak gdyby nigdy nic, zamiast pisać te epopeje - wolą jednak fotkę z imieniem i datą wrzucić. I takie to normalne dla nich, wrzucają te fotki jak każde inne. A to przecież jakoś wyjątkowo, w złotej ramie się powinno i Bóg jeden wie z jakimi fajerwerkami i efektami specjalnymi, żeby podkreślić wyjątkowość sytuacji. I co w rezultacie? Co ja zrobiłam w tej wyjątkowej sytuacji? Wrzuciłam fotkę. Z imieniem, datą i godziną. Myślałam długo, przysięgam. Za cholerę nic nie mogłam napisać. Mózg nie wytworzył ani jednego sensownego zdania na temat niezwykłości narodzin mojego dziecka - każde wydawało się idiotycznie egzaltowane i kretyńskie. A tak poza wszystkim, to kilka dni po porodzie średnio jest czas i siły na wymyślanie elaboratów o cudzie narodzin, ale to już osobna kwestia ;)








Wracając zaś do treści postu przeze mnie przewidzianej na dziś, to było mi ciężko się zdecydować o czym mogłabym napisać - i ostatecznie napisałam o czymś zupełnie innym niż miałam zamiar ;) Jednak nie miałam problemów z wymyśleniem tematu z powodu deficytu takowych - wręcz przeciwnie. Mam taki głód pisania i dzielenia się wrażeniami z ostatnich miesięcy, że ilość treści zgromadzonych w mojej głowie mnie przytłacza. Muszę więc rozpocząć jak najszybciej segregację tychże treści i się trochę z nich oczyścić. Oczyszczanie psychiczne to dobry motyw uzupełniający oczyszczanie fizyczne w okresie połogu. 

A tak na koniec powiem Wam, że ktoś tu dzisiaj skończył miesiąc! Ciekawe kto? :)


6 komentarzy:

  1. to faktycznie odpowiedź na moje pytania;)
    ciekawe jak ja to będę przeżywała kiedyś ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :) każda chyba ma inaczej - więc może Ty od razu będziesz miała mistyczne doznania już podczas porodu :D czego Ci szczerze życzę!

      Usuń
  2. Zu szczerze mnie pocieszyłaś. Jak sobie przypomnę nas na 1 roku na metalu... ta bezradność i wypychaniem się nawzajem, kto tym razem pójdzie zawołać doktora Ł. A teraz czytam jak dzielnie, normalnie i naturalnie podeszłaś do czegoś o tyle razy ważniejszego, trudniejszego i bardziej przerażającego, niż wszystkie nasze problemu z całych studiów razem wziętych, to powoli mi się wydaje, że może ja też kiedyś (jak się zdecyduję) dam radę. Dzięki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No pewnie, że dasz radę, bo tak to działa, że po prostu inaczej się nie da - wszystkie jesteśmy dzielne, bo nie mamy wyjścia. A do doktora Ł. nadal bym Cię wypychała :P hahaha :D

      Usuń