Jak wszystkim powszechnie wiadomo - w sobotę był Dzień Kobiet. Wiecznie żywy relikt PRL-u, ale jakże miły! Tylu mężczyzn z kwiatami w ręku nie sposób spotkać żadnego innego dnia.
Nawet ja dostałam kwiaty (!), choć mój mąż jest ich patologicznym wręcz wrogiem. Dotyczy to zarówno żywych jak i martwych roślin. Żywych - bo trzeba je podlewać i o tym pamiętać, a martwych - bo są martwe :)
Jak widać na załączonym obrazku - otaczają mnie jelenie :)
I z jajecznicą w pakiecie.
Gniewko grzecznie obserwował sytuację ze swojego stanowiska, choć minę miał nietęgą (ale starał się bardzo nie przeszkadzać :)
W planach był nasz wypad na obiad do restauracji i wypad Gniewka z dziadkami na długi spacerek.
Ale wcześniej trzeba się było przygotować do wyjścia - włosy umyć, wyprostować, pomalować się, ubrać itd. To znaczy - ja musiałam, bo Mieszko sobie postanowił wybrać się do sąsiedniego miasta rowerem i wrócił po półtorej godziny. Wrócił i patrzy na mnie. Mierzy mnie wzrokiem. A właściwie moje nowe legginsy i pyta:
- A co to?
- Legginsy takie sobie kupiłam.
- I to ci się podoba?
- No. A co?
- A nie sądzisz, że to jest takie trochę satanistyczne?
Kurtyna. Oklaski.
A oto satanistyczne legginsy :)
Na obiad wybraliśmy się do mojej ulubionej (od jakichś 15 lat) restauracji chińskiej. Trochę się zastanawiałam czy nie wybrać jakiegoś nowszego, modniejszego lokalu, ale ostatecznie wygrała tradycja i moja słabość do chińszczyzny, na którą mam ochotę zawsze i wszędzie. Przebudowy w centrum Katowic nieco utrudniły nam dojazd na miejsce, ale jakoś dotarliśmy. Ja zamówiłam mój standardzik - nie jestem ryzykantką w kwestii nowych smaków. W zupełności usatysfakcjonowała mnie konsumpcja zupy bambusowej, ryżu z warzywami i kurczaka w sosie słodko-kwaśnym :)
Kiedy robiłam nam te zdjęcia - naszły mnie wspomnienia jak to ostatni raz fotografowałam chińskie jedzenie :) A było to podczas naszej podróży poślubnej - we wrześniu 2012. Restauracja nazywała się Yan Flower i mieściła się w Santa Cruz, w Californii. Trafiliśmy do niej zupełnie przypadkiem, słysząc niebywale pochlebne opinie od przechodniów. Ceny okazały się bardzo korzystne - za dwa pełne obiady zapłaciliśmy jedyne 8 dolarów i było pysznie! Wnętrze pozostawiało wiele do życzenia, ale zupełnie nie miało to znaczenia. Nigdzie nie jadłam lepszego jedzenia - no i znalazłam fajną wróżbę w chińskim ciasteczku.
A to zdjęcie mojego obiadu z Santa Cruz :)
Natomiast wracając do domu, przejechaliśmy się przez lokalny, śląski Bronx i na zakończenie dnia pstryknęłam kilka zdjęć z auta.
Fajny dzień :)
OdpowiedzUsuńMina Gniewka rewelacyjna, a komentarz Taty odnośnie leginsów świetny :):)
Poznałam Was nie dawno, a już uwielbiam!!! :)
dzięki, przyznam, że ja też często Cię odwiedzam :) szykuję się do notki inspirowanej Twoimi przemysleniami po ciazy :)
UsuńZatem czekam z niecierpliwością na opowieść jak to wygląda u Ciebie :)
Usuńsatanistyczne, ale rewelacyjnie w nich wygladasz :)
OdpowiedzUsuńAle fajnie się Was ogląda;) Rajty - genialne!
OdpowiedzUsuńdzięki :)
UsuńAle super..
OdpowiedzUsuńLeginsy ciekawe :)
Miło czytać o takim normalnym... i magicznym! dniu. :)
OdpowiedzUsuńŚwietne, klimatyczne fotki.
Jak Ty to robisz, że tak fajnie się Was czyta i ogląda:) Gratuluję:)
OdpowiedzUsuńczy mowa o A dongu ?
OdpowiedzUsuńtak :)))
UsuńLeginsy - te nie w moim guście, ale jak wiadomo o gustach się nie...
OdpowiedzUsuńAhhh żarło Azjo...Thai... maści to cudo samo w sobie. Mamy obok nas fajną chińszczyznę :)
Śląsk piękny!