piątek, 2 stycznia 2015

O moim strachu przed porodem słów kilka...





Stan Błogosławiony. Dokładnie rok temu chodziłam po tym ziemskim padole jeszcze w stanie błogosławionym. Jakże pięknie to brzmi! 
Niestety. Spójrzmy prawdzie w oczy - ostatni miesiąc ciąży jest taki jakby… najmniej błogosławiony spośród wszystkich. Niby ciąża pełną gębą i jak w pysk strzelił, a jednak - wybitnie dająca się we znaki. Kiedy wczesnociążowe nudności już dawno pozostały za horyzontem niepamięci - oto przed nami rozpościera się bezkresny widok na… brzuch. Brzuch, brzuch, brzuch. Nie widać stóp - bo brzuch. Nie umiem wstać z łóżka - bo brzuch. Ciężko mi się schodzi po schodach - bo brzuch. A jednocześnie trafia mi się dzień przed świętami - przy kasie dla uprzywilejowanych w Tesco - "przemiła" kobieta około sześćdziesiątki, która za cholerę mi ustąpić nie chce MIMO, ŻE - brzuch. I MIMO, ŻE - wcale jej się ta kasa nie należy. 

Tak naprawdę zaczęłam mieć tej ciąży dosyć właśnie w 9 miesiącu. W idealnym momencie. Nie mniej nieustanne sypianie na lewym boku (najlepsza pozycja dla ciężarnych), próby nocnego przekręcania się w półśnie na drugi bok, kilkakrotne wstawanie w nocy do łazienki - z powodu ucisku na pęcherz… dały mi się w końcu we znaki. Zrozumiałam nagle moją "starszą ciążowo" o trzy tygodnie koleżankę, która to już od dłuższego czasu z wytęsknieniem wyczekiwała porodu. I rzecz jasna - doczekała się. Urodziła szczęśliwie w drugi dzień świąt. Zostawiając mnie, biedną, samą - po wciąż tej samej stronie połowicznego wtajemniczenia w macierzyństwo. 



Jednak mimo wielkiej chęci pozbycia się brzucha i spojrzenia w końcu w oczy memu pierworodnemu synowi - bałam się okrutnie. Dzisiaj, po roku - pamiętam to wciąż bardzo dokładnie. Trzeci trymestr upływał mi pod znakiem panicznego strachu przed porodem. Czego się bałam? Głównie bólu. Oczywiście komplikacji również - ale w tej materii byłam nieco spokojniejsza. W końcu tyle kobiet wokół rodzi fizjologicznie - "czemuż mnie miałyby się zdarzyć jakieś komplikacje, skoro mam tak idealną, zdrową ciążę?" - naiwnie myślałam.
Dziś, rzecz jasna, błogosławię mą ówczesną niewiedzę. Dziś wiem, że fizjologiczna ciąża nie musi się równać fizjologicznemu porodowi i odwrotnie - patologiczna ciąża nie musi równać się patologicznemu porodowi. Wiem też, że idealne wyniki badań prenatalnych nie muszą oznaczać, że urodzi się zdrowe dziecko i odwrotnie. Teoretycznie wiedziałam to zawsze, jednak dziś bliższa znajomość kilku takich przypadków, w tym swojego własnego- uświadomiła mi, że to nie jakaś odległa rzeczywistość, że to może się przytrafić każdemu, bez względu na statystyki.

W ostatnim miesiącu ciąży przyjęłam więc postawę - "będzie co ma być, weszło to i wyjdzie, nie mam na to wpływu, inne przeżyły to i ja przeżyję". Niby postawa dobra. Niby. Niestety wewnętrznie w dalszym ciągu drżałam z przerażenia. I nikt nie mógł mi pomóc. Byłam tylko ja i mój lęk a rozwiązanie miało nadejść bez żadnego ostrzeżenia. Kiedy mu będzie pasowało. Nie bacząc na porę dnia i moje samopoczucie. Nie zważając na to, czy jestem już gotowa czy może jednak wolałabym jeszcze trochę poczekać. Gniewko przynajmniej żył w błogiej nieświadomości, podczas gdy ja mogłam w myślach rozwijać miliony scenariuszy. I trochę jednak zazdrościłam znajomej, które już wiedziała, że będzie mieć cesarkę, bo dziecko się nie odwróciło jak należy. Niby nie chciałam cesarki, ale jednak - to wydawało się znacznie bardziej przewidywalne, proste, wyobrażalne.

Niestety - ja nie traktowałam porodu siłami natury jako kolejnego etapu ciąży, czegoś naturalnego i pięknego,  mistycznego przeżycia - jak część moich koleżanek, z których niektóre srodze się rozczarowały. Nie łudziłam się, że będzie to dla mnie tego typu doświadczenie. A przecież taka postawa również funkcjonuje wśród części kobiet, zwłaszcza tych nastawionych pro-naturze i anty-medykalizacji porodów. Niejednokrotnie czytałam teksty o tym, jak źle wpływa na dziecko sztuczna oksytocyna, że o cesarkach nie wspomnę - bo cesarka to podobno zło i niesamowita trauma dla noworodka, jako, że przychodzi na świat kompletnie nieprzygotowany, bez zapowiedzi wyjęty z ciepłego gniazdka uwitego w maminym brzuchu. Może i rzeczywiście jest to szokiem i traumą, nie wiem, nie wnikam -  ja jednak obstaję przy tym, że większą traumą dla mojego syna było podduszenie się własną pępowiną i wyciąganie go na siłę "odkurzaczem" z mego łona. Mimo, że wyszedł niby "przygotowany" i właściwymi drogami. W każdym razie abstrahując od mojego kompletnego braku przygotowania psychicznego na tego typu komplikacje (mimo iż niepokój gdzieś się tlił) - potwornie przerażała mnie perspektywa bólu porodowego. Od pierwszego trymestru upierałam się, że koniecznie chcę mieć znieczulenie zewnątrzoponowe. Znałam na pamięć wszystkie możliwe powikłania i przeciwwskazania - nie przerażały mnie jednak bardziej niż perspektywa, że nie będę miała możliwości z niego skorzystać. W rezultacie życie jak zwykle spłatało mi figla - i mimo cholernie bolesnego, zabiegowego porodu jak z Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną - znieczulenia nie dostałam, bo zrobiło się za późno by je podać. Podobno dobrze się stało, gdyż dzięki temu mogłam jeszcze dosadniej odczuwać skurcze i w momencie zagrożenia życia dziecka - aktywniej pomóc w jego wyparciu. Podobno - bo osobiście mam wrażenie, że stres i emocje oraz szybkość, jakiej nabrał bieg wydarzeń sprawiły, że koordynacja parcia i oddechu pozostawiała wiele do życzenia. I w rezultacie nie jestem pewna czy tak wiele pomogłam w przyjściu Gniewka na świat.

W każdym razie - wracając do ostatnich tygodni ciąży - próbowałam uporczywie przekonać siebie samą, że na pewno będę jedną z tych szczęściar, których przecież wcale nie brakuje. Tych, które rodzą w godzinę, max w kilka godzin. Tych, które nie wspominają porodu jak traumy. Przecież miałam takich w rodzinie sporo - przede wszystkim moją mamę. Urodziła mnie w kilka godzin. Szybko, sprawnie, zadaniowo, bez krzyków i histerii. "Zależało mi przede wszystkim na Tobie i uważałam, że gdy będę krzyczeć, to stracę niepotrzebnie energię i jeszcze Ci zaszkodzę. Poszłam na porodówkę z poradnikiem i starałam się oddychać poprawnie, jak uczono mnie na szkole rodzenia. A wcześniej zjadłam porządną kolację by mieć odpowiednio dużo siły." To słowa mojej mamy. Wzorowa mama. Odwrotnie niż ja, która nie dość, że poszłam na czczo, to jeszcze darłam się jak opętana i źle oddychałam (chyba, bo nie pamiętam). Nie wiem czy wiele jest takich kobiet jak ona, ale autentycznie mojej rodzicielce do tego stopnia zależało na odpowiednim dotlenieniu mnie, że oddychała poprawnie i w ogóle nie krzyczała. Dziś zastanawiam się jaki procent kobiet jest do tego zdolnych. Nie mniej moja mama wpoiła mi pogląd, że tylko histeryczki wrzeszczą w trakcie porodu jak opętane, a tymczasem trzeba się wziąć w garść i oddychać. W prawdziwe na mojej szkole rodzenia panował już inny pogląd - że jak Ci pomaga, to możesz krzyczeć do woli. Moja mama była jednak słabo do tych nowych teorii przekonana. Z perspektywy czasu nie mogę pojąć jak ona to zrobiła, że dała radę nie krzyczeć. Bawi mnie również do łez moja naiwna wiara, że ja również dam radę, jako, że ostatecznie zdarłam sobie gardło niczym nastolatka na koncercie rockowym. Darłam się synchronicznie z jakąś babką zza ściany. Także - szacunek dla wszystkich, którym tak sztuka nie-krzyczenia się powiodła. Zwłaszcza dla mojej mamy. Mam jednak wrażenie, że po mojej relacji z porodu nabrała jakby większego zrozumienia dla drących się histeryczek :)

ostatnie selfie przed porodem ;)


I jako, że do rocznicy narodzin Gniewka zostały zaledwie dwa tygodnie - ostatnio zintensyfikowała mi się tendencja do wspominek. Ten czas niestety kojarzy mi się już głównie z narastającym niepokojem, zmęczeniem i bezradnością. Poczuciem, że nie mam wyboru. Że oto znalazłam się w sytuacji, z której nie ma innego wyjścia - jak tylko urodzić. I mimo całego swojego strachu - muszę to zrobić. A w zasadzie - to - zrobi się samo. Oczywiście wówczas ta świadomość przerażała mnie jeszcze bardziej. Coś jak pułapka z jednym tylko wyjściem, które otworzy się w konkretnym momencie, zupełnie bez zapowiedzi. Otworzy się na strasznie trudną i bolesną drogę w nieznane. Ale za to z obietnicą wielkiej nagrody na samym jej końcu. No i niech mi ktoś powie, że poród i śmierć nie są sobie tak niesamowicie bliskie? 

Pamiętam ostatni wieczór przed porodem. Oglądneliśmy z Mieszkiem film. "Idy marcowe". Film średni, a mnie strasznie niewygodnie się siedziało. Stało też. Leżało też. Pod koniec filmu wstałam dość mocno poirytowana, brzuch znów był twardy jak kamień. Skurcze Braxtona-Hixa już od dobrych kilku tygodni stawiały mi brzuch dosłownie co chwilę. "Ja chyba dzisiaj urodzę, Mieszko" powiedziałam.

I faktycznie. Nie minęła nawet doba, a Gniewko znalazł się wreszcie po drugiej stronie brzucha.



A na koniec kilka zeszłorocznych smutnych zdjęć z ostatniego spaceru przed porodem :) Ach, te stycznie bez śniegu nie są zbyt urokliwe…







5 komentarzy:

  1. Właśnie mnie ogarnia taki lęk, do terminu 2 tygodnie, a ja jestem przerażona, i też udaję głupią przed samą sobą przecież przeżyłam już jeden poród, nie było tak źle, to i ten przeżyję,ale to tylko takie głupie myślenie, boję się i to cholernie, chyba bardziej. Masz ślicznego synka. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja porodu się bałam, ale kiedy mijał 10 dzień po terminie, jedyne czego chciałam to urodzić :) Ale to prawda ciąża bez "przebojów" wcale nie równa się dobry poród :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja też się bardzo bałam, pod koniec ciąży ciągle oglądałam na youtubie jakieś ciężkie porody i komplikacje, a skończyło się tak że na dwa dni przed terminem dowiedziałam się, że muszę mieć cesarkę i szlag wszystko wzięło :(

    OdpowiedzUsuń
  4. Chyba będę wyjątkiem: dla mnie ostatni miesiąc był tym najpiękniejszym. Po wiecznych wymiotach, drakońskiej diecie dla kobiety z cukrzycą ciężarnej, po 8 miesiącach wiecznie złych wyników i co chwile nowych chorób u dziecka..odeszły mdłości, zaprzestałam diety, wykluczono połowę chorób, znikło ryzyko wczesnego porodu :D
    Dla mnie porób to pikuś w porównaniu z tym co znosiłam te pierwsze 8 miesięcy :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiele kobiet pod koniec ciąży ma wiele obaw. Ja jestem w 37 tc i jak na razie nie boje się porodu, bo wiem, że i tak trzeba przez to przejść i tak. Damy rady :) Ale też czuję, że to już ciężko fizycznie, ale i psychicznie dla mnie.

    OdpowiedzUsuń