poniedziałek, 12 maja 2014

Ameryka. Rozdział I.

mapka naszej podróży (numerki znajdziecie przy filmach dostepnych na moim youtube)







Mija już rok istnienia Gniewka. Aż trudno uwierzyć. Więc dziś cofam się do czasów, w których jeszcze go nie było, nawet w zarodku. Uwierzyć jeszcze trudniej. Dziś coś nie-o-Gniewku :)

We wrześniu 2012 roku, trzy dni po naszym ślubie odbyliśmy ponad dwudziestogodzinny lot samolotem z trzema przesiadkami. Punkt docelowy - Los Angeles. Trzytygodniowa podróż  przez Dziki Zachód. Jałowe powierzchnie, wyludnione miasta na przemian z tymi przeludnionymi, droga 66, krajobrazy ikoniczne - zakorzenione w głowach Europejczyków przez te wszystkie obrazy z filmów, seriali, książek o dzikim zachodzie. Codziennie nowe miejsca, pustynne pejzaże, motelowe pokoje. Inna planeta. Kraina Czarów. Spełnione marzenie i konfrontacja wizji z rzeczywistością.

O tym była moja praca magisterska. Od dzisiaj, na życzenie kilku osób - będę publikować w odcinkach jej część literacką. Pamiętnik z podróży przepleciony filmami, które pokazałam podczas mojej wystawy dyplomowej.

Edit: II część: http://www.zuzanna-bloguje.blogspot.com/2014/07/ameryka-rozdzia-ii.html

PS. Jeśli wydaje Wam się, że te filmy są nieruchome - wytężcie wzrok bardziej. Nawet ten pył nad pustynią się wznosi :) (ps. Oglądajcie w rozdzielczości 720 HD - ustawienia w prawym dolnym rogu filmu)




Ten tekst jest próbą wirtualnego powrotu do „Krainy Czarów”, szukaniem połączeń między wyobraźnią a rzeczywistością, fikcją i jawą, a także - refleksją nad stanem umysłu Europejczyka w Ameryce. Tłem dla tych rozważań są opuszczone, zapomniane obszary Zachodniego Wybrzeża, w kulturze funkcjonującego jako ten Dziki Zachód. Sporo uwagi poświęcam różnym obliczom miasta i pustyni, które dostrzegłam w tej quasi-Idylli, obrazom amerykańskiej rzeczywistości utrwalonych w fotografii oraz etosowi podróży Drogą 66, który kształtował całe pokolenia, nie tylko artystów, ale przede wszystkim zwykłych ludzi, przemierzających tysiące kilometrów z prozaicznej przyczyny - gonitwy za lepszym życiem. Moja wyprawa była przejściem z jednego świata w drugi, może nawet podróżą na inną planetę, która miała swój początek już w momencie gdy noc na kilkanaście godzin zniknęła całkowicie, ustępując miejsca słońcu stojącemu nieruchomo w jednym punkcie nieba. Wraz ze zburzeniem porządku dnia i nocy - nastąpił koniec mojej czasoprzestrzeni.

I tak zaczęła się moja Ameryka.

„Pomysł podróży bez celu, a więc bez końca, wyłania się stopniowo. Odrzucenie turystycznych, malowniczych urozmaiceń, ciekawostek, samych krajobrazów (pozostaje jedynie ich abstrakcyjność widziana przez pryzmat gorąca). Nic nie jest bardziej obce czystemu travellingowi niż turystyka lub czas wolny.”


Pomyślałam, że się boję - perspektywa tej podróży w równym stopniu przeraża mnie i fascynuje. Absurdalne poczucie szansy i możliwości zostania sobie samej Kolumbem było jednak kuszące - na tyle kuszące, że musiałam podjąć wszelkie możliwe środki, by cel ten osiągnąć. I udało się - choć wcale nie było tak hop siup.
M. mówił, że za drogo, za daleko, że go to nie pociąga, że woli wschodnie klimaty... Ja nie dawałam za wygraną. Postanowiłam go zarazić tym moim American Dream, który tlił mi się w głowie i kiełkował od dłuższego czasu. Zaczęłam relacjonować mu zasłyszane wcześniej opowieści o niekończących się, prostych jak linijki drogach, stacjach benzynowych, które wydawały mi się ósmymi cudami świata. Opowiadałam o ghost towns - opuszczonych miastach, pozostawionych samym sobie jakby z nia na dzień. Pokazywałam zjdięcia legendarnej Drogi Matki - Route 66… 
Jak nie teraz, to kiedy?

Udało się.
Dopiełam swego.
Kupiliśmy bilety w nie najgorszej cenie





***

„W wyobraźni byłem w tym miejscu na długo przed rzeczywistym przyjazdem i naraz mój pobyt tutaj stał się powrotem do jakiegoś przeszłego życia.”

Zachodnie Wybrzeże to inna planeta. To jakby wejść do własnej głowy, do swojego kadru z amerykańskiego filmu. Mieszanina lęku i euforii. Kiedy pierwszy raz przekroczyłam próg taniego motelu w najgorszej, murzyńskiej dzielnicy Los Angeles, znalazłam się w historii Stephena Kinga. Z przeczuciem czyhającego zagrożenia. Mimo tego wybrałam się do sklepu przy stacji benzynowej, prowadzonego przez Latynosa. Było już dobrze po dwudziestej drugiej, na ulicach pustki.

Dopiero następnego dnia zorientowałam się, że jesteśmy prawdopodobnie jedynymi osobami o jasnej karnacji w okolicy. Popularne przysłowie o błogosławieństwie płynącym z dysproporcji szczęścia i rozumu sprawdziło się w praktyce. Nieświadomi zagrożenia i najedzeni całkiem - jak na tani motel - obfitym śniadaniem, wyruszyliśmy w naszą podróż





„amerykańskie autostrady są (...) litanią znaków. Right lane must exit. To must exit zawsze uderzało mnie jak znak przeznaczenia. Będę musiał stąd wyjechać, wypędzić się z raju, opuścić opatrznościową drogę, która wprawdzie prowadzi donikąd, ale daje w zamian poczucie wspólnoty losu.”


Przystanek w Santa Monica, gdzie, w zależności od tego, z której strony patrzymy, ma swój początek lub koniec Route 66. Po spacerze przez plażę - zadowoleni ruszyliśmy dalej, zachwalając zalety pożyczonego tabletu ze specjalnie na tę okazję ściągniętą mapą GPS, która spełniała rolę tyleż łącznika ze światem, co przede wszystkim doskonałego nawigatora, bez którego nie sposób było wyobrazić sobie dalszej drogi. Podróż upływała nam przyjemnie, prawie sielankowo (jak przystało na charakter wyprawy), z lekką szczyptą zdrowego niepokoju wywołanego amerykańskim, dość rozbudowanym ruchem drogowym... Aż tu nagle - w samym środku pięcio, a może sześciopasmowej autostrady, gdzie co chwilę zjazdy, rozjazdy, drogowskazy - tablet bez żadnych wstępnych ostrzeżeń, zwyczajnie i po prostu, po cichu... zgasł. Umarł. Bez szansy na reanimację, ani na pożegnanie. Zabrał ze sobą nasze skarby, nasze mapy, nasz wygodny kontakt ze światem...

Ostatecznie zdecydowaliśmy się zjechać do najbliższego miasteczka i przemyśleć sprawę. Wjechaliśmy niemal wprost na parking sklepu, gdzie spędziliśmy kolejne trzy godziny, zastanawiając się czy uszczuplić budżet o 100$ na najtańszą nawigację, czy może kupić komórkę, lub wierzyć w zmartwychwstanie tabletu.
W międzyczasie: miła pogawędka z młodym sprzedawcą, który, choć zdawał się zupełnie nie wiedzieć what is Poland, był wyraźnie podniecony - głównie tym, że będziemy w Vegas, i tym, że w Polsce są plaże - poświęcił nam w związku z tym bardzo dużo czasu, oraz użyczył telefonu, żeby aktywować nam numer. Odwdzięczyliśmy się ostatecznie kupnem GPSa, co przypieczętowaliśmy wspólnym posiłkiem - Pepperoni za 5$.
Teraz czekała nas już tylko pustynia, chylące się ku horyzontowi słońce, kipiący upałem asfalt... Zmrok zapadał powoli, ale nawet gdy już zrobiło się ciemno, drogę oświetlały neony barów szybkiej obsługi, supermarketów i moteli... McDonald’s, Burger King, Wendy’s, KFC, Motel 6, Budget Inn, Super 8... Byliśmy na Drodze Matce. Zamierzałam spędzić tę noc w prawdziwie obskurnym motelu...
page9image16728

„Mieszkańcy Los Angeles i mieszkańcy pustyni znają się nawzajem z filmów i seriali, ale poza tym ich życiowe drogi rzadko się przecinają. Są dla siebie nawzajem tworami kultury masowej odrobinę bardziej realnymi od Myszki Miki.”




Noc w Barstow - bardzo długa ulica. Dziesiątki moteli i barów po każdej stronie. Tutaj obowiązkowo musi się zatrzymać każdy kto rozpoczyna, lub kończy podróż Drogą 66. Trafić do obskurnego motelu nie było trudno. Niska, rachityczna zabudowa, na parkingu truchła starych aut, a w recepcji - pokoju cuchnącym starością, wyklejonym setkami naklejek i pożółkłych pocztówek, za szklaną szybką siedział starszy Meksykanin.

- Jesteście w podróży poślubnej? Dam wam okrągłe łóżko, spodoba Wam się! - rzekł entuzjastycznie.

- Jedziecie do Wielkiego Kanionu? Weźcie dużo wody na drogę. Pokazać wam moje pudle? Javier, do nogi!


Okrągłe łóżka były prawdopodobnie chlubą gospodarzy - „Rounded beds, wi-fi, HBO, air-condition” - informował neon od frontu. Bez śniadania, ale co tam, skoro jest okrągłe łóżko! Co do samego łóżka, trudno powiedzieć by było w nim coś specjalnego, prócz kształtu oczywiście. Kwiecista kapa na oko z lat 80-tych (może starsza), wytarta, sztuczna tapicerka u wezgłowia... (Motelowy pokój w całej swej obskurności był jednym z tych, które wspominam najlepiej z całej podróży).

Cisza. W tym mieście motele służyły do spania, a bary do jedzenia i nie było niczego więcej, żadnej przestrzeni, która mogłaby wypełnić czas pomiędzy tymi czynnościami. Żadnych kasyn, burdelów, muzeów, kin... Pusto - tak samo w nocy, jak i w dzień. A ten motelowy pokój był właściwie dokładnie taki sam, jak ten z filmu braci Coen - „To nie jest kraj dla starych ludzi”, w którym główny bohater ukrywał się przed psychopatycznym mordercą. Wysłużona wykładzina, dziurawy materac, zmatowiałe lustro, zimnoniebieskie światło telewizora i jednostajny dźwięk klimatyzacji.

Leżę na tym okrągłym łóżku, na tej kwiecistej, niepranej od bardzo dawna kapie i nie mogę otrząsnąć się z wrażenia, że jestem w filmie. Mam poczucie, że mimowolnie przyklejają się do mnie teatralne gesty, hollywoodzkie dialogi - zgrabne i koniecznie z puentą w każdym zdaniu... Kino udzieliło namaszczenia tym pustyniom, motelom, autostradom.




„Dlatego travelling urzeczywistnia się najlepiej w rozgległej banalności pustyń lub w równie pustynnej banalności metropolii - ujmowanych (...) telewizyjnie, jako scenery, scenariusze.”

Najgorszy scenariusz, w jakim zdarzyło nam się uczestniczyć to przedmieścia Fresno. Byliśmy w posiadaniu papierowych książeczek z rabatami na motelowe spanie - są dostępne za darmo na stacjach benzynowych, czy w wypożyczalniach samochodów. Wybraliśmy jeden z najtańszych. Znajdował się przy ulicy tanich moteli, tuż przy torach kolejowych. W ciągu 5 minut spędzonych w aucie na parkingu minęły mnie dwie prostytutki i trzech dziwnych typów. Pięknie. M. wrócił wkrótce z recepcji z kluczem (takim prawdziwym, tradycyjnym kluczem - typowym dla prawdziwie old-schoolowych, konserwatywnych moteli. W sieciówkach obowiązują już karty magnetyczne). W drugiej ręce miał bonus od pani z recepcji - prawdziwie konserwatywny, szary papier toaletowy.

- Tu chyba mieszkają same prostytutki. Widziałeś? Tam mają swoją dziuplę - powie- działam wskazując na drzwi na samym końcu ich szeregu. Jak się później okazało - więcej pokoi miało swoich stałych lokatorów.

- Nie martw się - odparł M. - przed chwilą widziałem Anglików w recepcji, chcieli zobaczyć pokój - ta informacja uspokoiła mnie... Do czasu. Pięć minut później Anglicy odjechali z piskiem opon. Zostaliśmy sami. Sam pokój nie był najgorszy - klimatyzacja, telewizor z HBO, internet i lodówka. W pościeli znalazłam kilka czarnych włosów. Starałam się jednak o tym nie myśleć. Otwór w drzwiach, przez który można wyglądać na zewnątrz, zapchany był chusteczką. Łazienka: soczyście pomarańczowe ściany, plastikowe żaluzje stanowiące ekwiwalent szyby, koszmarny prysznic… no i robactwo - podjęcie decyzji o skorzystaniu z tej toalety zajęło mi całe dwie godziny. Wrażenia dopełniały efekty akustyczne - dziwne wycie za oknem i stukot uderzających o siebie żaluzji




Pusto. Co jakiś czas przejeżdża pociąg - widmo. Prostytutki otwierają drzwi, by wypuścić ostatniego klienta. Jakoś trwamy - do rana - by zjeść grzankę z kawą w towarzystwie starej Hinduski z recepcji, w aurze zapachu rytualnego kadzidełka


„Po pierwsze, zawsze dokonywać rezerwacji. Po drugie, w miarę możliwości rezerwować pokój w motelu z licencją znanej sieci - Holiday Inn, Ramada Inn, Comfort Inn czy Motel 6. Po trzecie, zawsze prosić o pokój na końcu. W ten sposób w najgorszym razie można trafić na głośnych sąsiadów najwyżej z jednej strony. I wreszcie po czwarte, prosić o pokój, który zaczyna się od jedynki.”

Fresno o poranku: cisza lekkiego wiatru nieznacznie zmącona przez targane nim puste kubki po Coli i zatłuszczone papiery... Przed motelem właściciel - z papierosem, na plastikowym fotelu, czasem w towarzystwie psa




W wielkich centrach roi się od ludzi o każdej porze dnia i nocy. Na przedmieściach nie ma ich za dnia wcale. Jedynie nocą tych kilkoro napotkanych pań i panów. Cała reszta przemieszcza się autami - prosto do domu, prosto do motelu, prosto do pokoju, do łóżka... lub raczej przed telewizor. Downtowns za dnia stają się ghostowns... Nie istnieją.


Tutaj Ameryka nie istnieje.

Przejeżdżając przez wyludnione, poranne przedmieścia Fresno, przechadzając się po pustynnym, gorącym Barstow - towarzyszyło mi to samo poczucie, że „tu właśnie, gdzie kino nie przybiera żadnej wyjątkowej formy, udziela ulicom i całemu otoczeniu swej mitycznej atmosfery”.

„Istnieje pewne zjawisko, lub rodzaj pobudzenia, a zatem i szczególne zmęczenie właściwe dla tego typu podróży. Przypomina drżenie mięśni prążkowanych wywołane nadmiarem gorąca i prędkości, nadmiarem rzeczy ujrzanych, przeczytanych, przemierzonych, zapomnianych.”



To uczucie ogarniało mnie co wieczór - coś, czego z rzadka doświadczam na co dzień, a w takim nasileniu - nigdy wcześniej. Co wieczór odradzające się na nowo objawienie kolejnego taniego, motelowego pokoju. I co wieczór nowe emocje towarzyszące temu objawieniu. Już wczesnym wieczorem bywałam tak zmęczona niesamowitym upałem i podróżą, setkami zdjęć, że mimo kolejnego niepowtarzalnego widoku, nie chciało mi się znów sięgać po aparat... Pamiętam do dziś kilka kadrów, które na zawsze pozostaną już tylko w mojej głowie, gdzieś na granicy fikcji i jawy, bo nie wystarczyło mi już sił i wytrwałości, by je uwiecznić na fotografii... Jak ten z Doliny Śmierci, gdzie upał był wprost nie do wytrzymania. 




Najpierw czekała nas przeprawa przez pięćdziesięciokilometrową, nieutwardzoną, kamienistą drogę, która miała nas zaprowadzić do Doliny. Nie samochodem terenowym, ale zwykłym, osobowym Fordem. Byliśmy zupełnie sami - starałam się nie przejmować natrętnie powracającą myślą co by się stało, gdybyśmy tak na przykład złapali gumę? Komórki nie działały, byliśmy na pustyni - bez żadnej wiedzy na temat miejsca i terenu. Jednak widok, jaki się nam ukazał po godzinie, bez wątpienia wart był tej drogi: biała jak śnieg słona pustynia, bardziej niż ocean horyzontalna - monumentalna, metafizyczna Boża architektura na tle oślepiającej niebieskości nieba. „Ekstatyczna forma zanikania”, fascynująca siła pustki i tajemnicy. Godziny spędzone na dnie tego ogromnego, wyschniętego jeziora, wśród tych pięknych i niebezpiecznych przestrzeni, zastąpiły godziny spędzone na opuszczaniu tej wielkiej dziury górskimi serpentynami... Nie długo dane było mi cieszyć się urokiem krajobrazu - czułam się jak zwiedziona syrenim śpiewem - dałam im się porwać i zachwycić - skończyło się na potwornym bólu głowy i nudnościach




Widok: zachodzące słońce nad gładką pustynią, spękana ziemia, gdzieniegdzie tylko drobne krzaki, targane gorącym wiatrem późnego popołudnia. Tam powinnam się była zatrzymać, zrobić zdjęcie, nakręcić film... Wiedziałam o tym, ale mimowolnie patrzyłam jak mi to umyka. Nie byłam w stanie się ruszyć. Ledwie otwierałam oczy, by zapamiętać strzępy obrazów znikających we wstecznym lusterku. „Trudno zachować na dłużej mentalny zachwyt i olśnienie niespodziewanym, trudno jest zachować rzeczom ich inspirującą siłę. Trwają zawsze tak długo, jak długo oglądamy je po raz pierwszy.”



„Death Valley i Las Vegas są nierozłączne, trzeba zaakceptować je jako całość, niewzruszone trwanie i najbardziej szaloną ulotność. (...) w istocie są to jedynie dwie strony tego samego zjawiska, dwa oblicza pustyni: szczyt prostytucji i widowiska wobec absolutnej ciszy i tajemnicy."



Simon Ruthberg był ponad siedemdziesięcioletnim Żydem, pochodzącym z warszawskiej Pragi. Urodził się jednak na terenie Związku Radzieckiego, bo miał to szczęście, że jego rodzice uciekli przed Holokaustem, stając się jedynymi Ocalonymi z kilkudziesięcioosobowej rodziny. Po wojnie zdecydowali jednak na zawsze wyemigrować do Los Angeles. Tym samym stając się częścią przeniesionego z Europy do Ameryki niewielkiego, żydowskiego świata, który jeszcze wiele lat później istniał w postaci kilku ulic, sklepów i knajp, gdzie jidysz był językiem żywych, a nie umarłych.

Spotkaliśmy się właśnie tam - w dzielnicy Fairfaix. Choć populacja Żydów wciąż jest tu liczna, to kultura jidysz przejawia się już tylko w muralach, starych sklepowych szyldach i nazwach potraw w kultowym Canter’s Delicatessen, gdzie byliśmy umówieni. Simon wykazywał wyraźną niechęć względem wszelkich przejawów nowoczesności i zauważalnie tęsknił do dawnych czasów. Czasów, gdy Rolling Stones’i urządzali próby w sali obok, Slash rozdawał gazety na rogu tej samej ulicy, a on sam prowadził tu sklep z muzyką klezmerską. Zagadując co chwilę znajomą, siwiejącą kelnerkę i zajadając ziemniaki z jajecznicą zdradził, że Dolinę Śmierci widział z samolotu i to mu wystarczy.

- A jak wam się podobało Las Vegas? - zapytał pomiędzy jednym kęsem a drugim, bo było to jedno z niewielu amerykańskich miast, które miał ochotę zwiedzić w swoim życiu.


- Byłem tam po raz ostatni w czasach, gdy jeszcze rządziła tam mafia. Nie to co teraz... Nie mam ochoty już tam wracać. Kiedyś Las Vegas miało prawdziwy, gangsterski klimat. Nie to co teraz.

Nie to co teraz.




Rzeczywiście, po kilku dniach spędzonych w hotelu z trzema rollercoasterami na dachu i kilkunastoma tysiącami gier na stanie - ja też miałam swoje zdanie na temat Las Vegas. Nie przyjechałam tu, by zajmować się hazardem, piciem ani imprezowaniem. Czas spędzałam głównie na zwiedzaniu hoteli i kasyn (tamtejszych substytutów muzeów i galerii). Zamiast w ekskluzywnych restauracjach wszystkich smaków świata, stołowałam się w McDonaldach i Burger Kingach wraz z tabunami bezdomnych i świrów. By następnie godzinami podziwiać misterium ludzkiej próżności w coraz to nowszych odsłonach coraz to wymyślniejszych budowli. 
Można by więc stwierdzić, że mój pobyt był nieszablonowy, gdyż popularne zdanie What happens in Vegas, stays in Vegas mnie nie dotyczyło. Nie miałam się bowiem czego wstydzić. Fascynowała mnie natomiast metamorfoza, jaką to miasto przechodziło każdego dnia. Jego codzienne, wieczorne wzrastanie, wynurzanie się z przestrzeni pustyni za sprawą migoczących świateł, fosforyzujących neonów, głośnej muzyki, pijackich okrzyków. I potem, wraz z nadejściem świtu - ponowne wyciszanie, powolne zanurzanie z powrotem w tkankę pustyni. To miasto jest pustynnym fantazmatem, wielką fatamorganą.

Spoglądam na zachodzące nad Las Vegas słońce z ostatniego piętra najwyższego hotelu w mieście i czuję absurdalność swojego położenia. Wielkie miasto tutaj? Tutaj naturalną formą egzystencji są pustynne, górskie pejzaże. Krajobrazy - widma, odrealnione, skąpane w mglistych pastelach i subtelnej ciszy. Prawdziwa twarz Vegas ukazuje się nam dopiero o poranku, kiedy słońce, ledwie wychyliwszy się zza gór, promieniuje nie dając nam chwili wytchnienia. Na ulicach pustki, co chwila mija nas cuchnący bezdomny, obładowany tobołami, lub prowadzący przed sobą wózek ukradziony z supermarketu. Oddalamy się nieco od ścisłego centrum, gdzie co druga działka jest pusta, zburzona, lub opuszczona. Słońce daje ostro popalić, pot spływa ze mnie strumieniami. Pod jakimś zardzewiałym neonem spotykam drugą pod rząd parę młodą podczas sesji fotograficznej. Ogólnie widziałam ich tu już kilkadziesiąt. Jak można wziąć ślub w Las Vegas?

- Może trzeba było skusić się na ten motel na przedmieściach? - pyta M. retorycznie Jedyne 26 $, taniej niż gdziekolwiek po drodze. I cóż z tego, że mieszkamy w najwyższym hotelu w mieście, skoro nasz pokój znajduje się na trzecim piętrze, z widokiem na ścianę, standardem taniego motelu i dziwnym zapachem na korytarzu? Trudno. Można przynajmniej za darmo wjechać na samą górę.




Przedmieścia Las Vegas okazują się ciche i bezludne. Wedding chapels, w których pary tak ochoczo biorą szybkie śluby o tej porze świecą pustkami. Jakiś pan, stojący na dachu jednej z nich - macha do mnie ręką i pokazuje na migi, bym zrobiła mu zdjęcie. W końcu czyż nie jest ciekawszy od tych rozpadających się siatkowych ogrodzeń, stert śmieci, opróżnionych butelek, zużytych prezerwatyw i niezagospodarowanych przestrzeni, które mijam co chwila?   




To chyba jest właśnie prawda o Las Vegas. Ta nieciekawa i zupełnie zwyczajna. Na tym etapie najwyraźniej zżyłam się już z pustynią tak bardzo, że klimatyzacja męczy mnie znacznie bardziej od upału. W hotelach trzęsę się z zimna. Wolę przedmieścia, rewir przegranych i tych, którzy nie mają wyjścia. Tkwią tu, bo trzyma ich praca, brak pracy, lub marzenie o lepszym życiu. Mijam ich nieustannie, a nad nami kolejne wielkoformatowe reklamy prawników, specjalistów od bankructw i rozwodów. Cóż, akurat oni nie mogą tu chyba narzekać na brak zajęć. 




Cytaty: "Ameryka" J. Baudrillard


7 komentarzy:

  1. moim marzeniem jest wyjazd do USA.
    najbardziej chciałabym zobaczyć NY i Manhattan :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na wschodnim Wybrzeżu miałam szczęście być w 2010 roku - moja rodzina mieszka pod NY. I też było świetnie (choć nawet nie znalam mojego męża jeszcze wtedy ;). Ale marzyłam o Zachodzie i bardziej mi się podobało, choć trudno porównywać te miejsca. Oba ikoniczne, ale NY bardziej europejski - Zachód, bardziej dziki, inna planeta :)

      Usuń
    2. Zazdroszczę podróży!
      Mam pytanie z innej beczki: jak poznaliście się z mężem? pytam z ciekawości :)
      Pozdrawiam!
      aga

      Usuń
  2. Do Anonimowy (aga): na fejsbuku ;) Przypadkiem trafił na mój profil (mieliśmy dwóch wspólnych znajomych), który zobaczył w "osoby, które możesz znać", pomyślał, że nie zna, ale zagada ;) No i zagadał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i dobrze że zagadał :) I niech ktoś powie że fb nie jest pożyteczny :)
      pozdrawiam
      aga

      Usuń
  3. pochłonęłam tekst całą sobą... przeniosłam się w inny świat! i jeszcze raz dziękuję za te zdjęcia na facebooku! zazdroszczę wyprawy, odwagi, wszystkiego! dużo dobrego ode mnie!

    OdpowiedzUsuń