sobota, 10 stycznia 2015

Ostatnie tygodnie w obrazach.

Dla rozluźnienia atmosfery po gorących dyskusjach, toczących się pod ostatnim tekstem - dziś będzie mniej kontrowersyjnie, a bardziej obrazkowo. Czas nadrobić zaległości w dokumentacji fotograficznej ostatnich kilku miesięcy, które to upłynęły mi w znacznej mierze na obrabianiu zdjęć. No to zaczynamy!


Gniewko - nieustraszony rycerz na swym rumaku. Żadne strachy mu niestraszne!Aż trudno uwierzyć, że tych zdjęć nie opublikowałam do tej pory na blogu. Pochodzą z końca listopada! Na szczęście reszta zdjęć jest bardziej aktualna :)

Zimowe zachody słońca za moim oknem bywają urzekające...



Ostatnie miesiące nie rozpieszczały nas pod względem apetytu Gniewka. Raz jest, raz go nie ma. Apetytu, rzecz jasna. Na powyższych zdjęciach widoczne jest spożywanie posiłku w wersji BLW, ale kultywujemy przede wszystkim tradycyjne karmienie z racji tego, że Gniewko jednak wciąż preferuje samodzielne rzucanie jedzeniem na podłogę od samodzielnego jedzenia. A przy jego wadze oscylującej na dole siatki centylowej mogłoby to przynieść marne efekty.


Chodzenie przy meblach - mamy już na poziomie zaawansowanym. Gniewko wciąż jednak nie chodzi samodzielnie, do czego zupełnie nam nie śpieszno. Z racji nieco obniżonego napięcia mięśniowego - jak najpóźniejsze rozpoczęcie samodzielnego chodzenia jest najlepszą opcją. Także żadnego chodzenia za rączki i popychania go do tego - z naszej strony nie będzie.



A takie cudeńko kupiłam Gniewkowi do pokoiku. Piękny mobil autorstwa Katsumi Komagaty i Christel Sadde. Jestem w nim zakochana, mimo iż początkowo spadł nam aż trzy razy, a wierzcie mi, że poskładanie go na nowo wcale nie jest takie łatwe. Na szczęście od ponad tygodnia wisi i nie spada... Choć podoba mi się tak bardzo, że zastanawiam się czy nie przenieść go do naszej sypialni, a Gniewkowi nie sprezentować innego mobila z ptaszkami, który wypatrzyłam ostatnio na decobazaarze.





Pewnego razu, na początku stycznia - zrobiła się straszna zamieć… Mimo, że było południe - ciemno jak w nocy.









Natomiast dziś - śniegu nie ma. Tylko leje i wieje.

Na koniec prezentuję Wam mój kolejny nowy nabytek - cotton balls. Dostałam je w prezencie urodzinowym (5 stycznia znów się postarzałam :) od mojego męża. Docelowo mają znaleźć się w pokoju Gniewka, ale póki co nie jest on przesadnie uczęszczanym przez nas pomieszczeniem - dlatego wstrzymam się z umieszczeniem ich tam do czasu, aż Gniewko zacznie tam częściej przebywać. Póki co - lampki znalazły swoje tymczasowe miejsce w naszej sypialni, tuż obok literki G, która także powędruje w bliżej nieokreślonej przyszłości - do Gniewkowego pokoju.






A to mój rześki jak skowronek - ranny ptaszek :) Chociaż trzeba przyznać, że mimo ostatnich poważnych problemów z przesypianiem nocy - czasem daje mi pospać nawet do 9.00!



niedziela, 4 stycznia 2015

Dlaczego przewijałam dziecko w restauracji? Odpowiedź na felieton Agnieszki Kublik: "Pampers z niespodzianką".

Na moim prywatnym profilu fejsbukowym wywiązała się kolejna mała wojenka. Kiedyś była taka jedna o publicznym karmieniu piersią. Teraz jest o przewijaniu dzieci w restauracjach.

Wszystko zaczęło się od niedawnego felietonu Agnieszki Kublik z Gazety Wyborczej - pt. "Pampers z niespodzianką. To nie jest felieton przeciwko matkom." Pozwoliłam sobie pogrubić co bardziej irytujące fragmenty owego tekstu, który cytuję poniżej:

"Naprzeciw nas dwa małżeństwa (albo partnerzy, kto to dziś wie). Siedzą w rogu, na sporej kanapie (to ważne; dlaczego - o tym za chwilę). Są z dziećmi. To dwie dziewczynki, starsza tak około trzech-czterech lat, młodsza koło roku. Świergoczą, śmieją się. Urocze. Dziś nie jesteśmy już szczególnie wyczuleni na małe dzieci np. w restauracjach. Już się przyzwyczailiśmy, że rodzice ciągną je ze sobą wszędzie. (…) Piski, wiski, można nie usłyszeć własnych myśli, dosłownie. Rodzicom to nie przeszkadza. Nasi amerykańscy znajomi są zszokowani, dla nich to po prostu brak kultury.
Siedzę przodem do tych maluchów i nagle widzę, że ta młodsza ląduje na kanapie. Matka zaczyna ją rozbierać, ściąga majtasy i zmienia małej pampersa. Reszta ich towarzystwa nie reaguje. Widać wymiana pampersa z niespodzianką to dla nich normalka, nawet w restauracji, na oczach obcych.
Patrzę na te czynności higieniczne, choć wcale nie chcę. Siedzę w końcu nad talerzem z kolacją. Oglądanie pampersa z niespodzianką przyprawia mnie o mdłości. Ale patrzę bezwiednie, bo mam tę całą scenę dosłownie pod nosem. Wszystko trwa chwilę, mała jest już ubrana, matka bierze zwinięty pampers i niesie go do toalety. I wierzcie mi, nie chcę, ale nie umiem nie myśleć o tym, co jest w środku, co jest - jak by to napisać - transportowane obok mnie. Co za chwilę wyląduje w koszu w toalecie i będzie tam leżeć i ciągle o sobie przypominać. Zapachem, rozumiecie, co mam na myśli, prawda? Moi znajomi tego wszystkiego nie doświadczają. Siedzą tyłem do tych, a jakże, całkiem zaradnych rodziców. Relacjonuję im, na co musiałam - zupełnie nie chcąc - patrzeć. Gorąco dyskutujemy. Mogła czy nie mogła? W toalecie nie ma przewijaka, więc gdzie miała tego pampersa zmienić? Może przy pomocy ojca dałaby radę w toalecie? Nie przyszło jej to do głowy, zrobiła to tam, gdzie właśnie była, bez żadnego zażenowania. A co z dzieckiem? Zostało publicznie obnażone! Może powinna od razu wyjść i jechać do domu i tam pozbyć się pampersa z niespodzianką? A może, planując obiad w restauracji, powinna przewinąć małą tuż przed wyjściem z domu? Ostatecznie dochodzimy do wniosku, że zrobiła rzecz niedopuszczalną. I że - co gorsza - najpewniej w ogóle nie ma o tym pojęcia!"


Konkluzja pani redaktor i jej amerykańskich znajomych jest jednoznaczna: matka zrobiła rzecz niedopuszczalną! Absolutnie karygodną. Mogła zrobić cokolwiek. Najlepiej natychmiast zaprzestać jedzenia i w panice wybiec z dzieckiem na ramieniu. Gdziekolwiek. Na ulicę, do domu. Kogo obchodzi dokąd?! W końcu najważniejszy jest komfort reszty klientów, nie jakiegoś bachora, którego matka "zaciągnęła" do restauracji, zamiast siedzieć z nim w domu. Komfort dziecka jest mniej istotny niż komfort dorosłych klientów. Przecież może siedzieć z brudną pieluchą - w końcu dziecko to jakby trochę mniej człowiek. I na dodatek prywatny problem i bagaż matki (bo w swoim tekście pani Kublik odnosi się przede wszystkim do matki - ojciec jest postacią poboczną). Jej osobista fanaberia. Skoro już musiała "CIĄGNAĆ" tego bachora ze sobą do włoskiej knajpki - to niech teraz coś wymyśli! Jej bachor - jej problem.

A pani redaktor przeżyła traumę. W prawdzie prawdopodobnie nikt poza nią samą tej szybkiej procedury zmiany pieluchy nie zauważył (sama przyznała, że matka uwinęła się w ekspresowym tempie) - to jednak Pampers z niespodzianką czyhał gdzieś tam w czeluściach kosza na śmieci. Pewnie kilka metrów dalej, ale przecież jednak tam był. I ona już nie mogła przestać o nim myśleć do końca wieczora.

Naprawdę niemowlęta i małe dzieci nie są mniej ważne od dorosłych tylko dlatego, że są małe i nie potrafią same się o siebie zatroszczyć. Nie są gorsze dlatego, że nie potrafią jeszcze zrobić kupy i siku w toalecie. Czy przez to powinny siedzieć z opiekunami w domu i nigdzie nie wychodzić? Czy przestrzeń publiczna jest i czy powinna być podporządkowana tylko pełnosprawnym, zdrowym i dorosłym? Owszem, może nam się coś nie podobać, możemy odczuwać dyskomfort w pewnych sytuacjach - ale pewna wyrozumiałość byłaby jednak wskazana. Mnie też nieco irytuje, że na każdej mszy w moim kościele jest chory umysłowo facet, który drze się niesamowicie głośno za każdym razem, gdy śpiewa lub mówi. Mój dyskomfort nie jest powodem wykluczenia go z kościoła. Staram się stawać z dala od niego. Na innej mszy trafiła się osoba upośledzona umysłowo, która przy każdej odpowiedzi, wyznaniu wiary, modlitwie - mówiła bardzo głośno coś zupełnie innego. Ot, wymyślone przez siebie słowa. Również było to dość irytujące i na dodatek mylące, a mimo to nie przyszłoby mi do głowy postulowanie, że takie osoby nie powinny przychodzić na msze. Denerwują mnie z kolei z przyczyn higienicznych (bo argument higieny przewijał się także wśród argumentów za nie przewijaniem dzieci w restauracji) - osoby chore, przeziębione, zasmarkane, kaszlące, nie zasłaniające ust i ziejące zarazą, które zupełnie nie mają problemu z przebywaniem w miejscach publicznych. Czy wyobrażacie sobie aferę o to, że ktoś przeziębiony przyszedł do restauracji? Ja nie. O to nikt jakoś awantur nie urządza i nie pisze o tym felietonów. Ale szybka zmiana pampersa czy karmienie piersią w miejscu publicznym to już powód do świętego oburzenia.

Oczywiście jak to zwykle bywa w tego typu dyskusjach - nagle obraz rzeczywistości wykoślawia się niemiłosiernie. Nie ma już "dyskretnego karmienia" ani "dyskretnego przewinięcia dziecka" - jest "wywalanie wielkiego cyca na stół" oraz "przewijanie obsranego tyłka na stole". Nie wiem skąd się wziął ten "stół" i ten mityczny dla mnie "wywalony wielki cyc", bo ani nie widziałam takiego publicznego, ostentacyjnego karmienia z całą piersią na wierzchu, ani przewijania obsranego dziecka na stole w restauracji. Za to jest kolejny powód by dowalić tym mamuśkom, co się "afiszują z macierzyństwem swoim". Otóż, nie wiem jak to jest "afiszować się z macierzyństwem". Jest mi to obce zjawisko. Ja po prostu, najzwyczajniej na świecie  - staram się kulturalnie odpowiadać na potrzeby mojego dziecka. Małego człowieka, uzależnionego ode mnie. Robię co do mnie należy. Jak jest głodny - muszę go nakarmić. Jak ma mokro - muszę go przewinąć. Jak mu się nudzi - muszę mu zapewnić jakąś rozrywkę.

I ja Wam z miłą chęcią wytłumaczę dlaczego czasem nie da się inaczej, mimo waszego potencjalnego dyskomfortu, i trzeba przewinąć dziecko w restauracji. Opowiem Wam na własnym przykładzie, jako, że w restauracjach i na stacjach benzynowych bez przewijaków byłam wielokrotnie i zdarzyło mi się kilka razy przewinąć dziecko na krzesłach lub na ławie czy kanapie. Oczywiście nie bezpośrednio na nich. Zawsze miałam ze sobą składany mini-materacyk do przewijania, który podkładałam by przypadkiem pupa dziecka nie miała styczności z podłożem. Tak więc wizja mebli umazanych kupą zdecydowanie odbiega od rzeczywistości, jakiej doświadczyłam. Dodatkowo zawsze miałam przy sobie chusteczki nawilżane, żel antybakteryjny i chusteczki do dezynfekcji. Wszystko było więc starannie wyczyszczone i zdezynfekowane. A jeśli zdarzyła się kupa, to trafiała wraz z pampersem natychmiast do woreczka o nazwie "Paklanki", który pachnie wyjątkowo intensywnie i natychmiast zagłusza zapach najbardziej śmierdzącej zawartości. Takie mamy dziś wynalazki! Ów szczelnie zamknięty woreczek z pampersem można swobodnie trzymać w torbie, nie obawiając się jakiegokolwiek nieprzyjemnego zapachu. Ale wracając do tematu - przewijane dziecko było w takiej sytuacji przeważnie niewidoczne dla osób postronnych, bo albo zasłonięte meblem, albo kimś, kto był akurat do pomocy. Także podejrzewam, że nikt z obecnych nawet nie odnotował tego faktu, a wierzcie mi, że nawet arcyśmierdząca kupa mojego dziecka - naprawdę nie roznosi swego zapachu na odległość ponad dwóch metrów i nie powali nagle wszystkich klientów restauracji, zdradzając naszą tajną operację. Nie zawsze to z resztą musi być kupa. Czasem dziecko ma bardzo mokrą pieluszkę i nie chodzi tu tylko o potencjalne odparzenia i jego komfort, ale pampersy też zwyczajnie przemakają. 

Ustalmy jednak jedno - przewijaka w lokalu brak. Dlaczego więc nie skorzystać z innych złotych rad, proponowanych przez panią Kublik, które powinny być doskonałą alternatywą dla przewinięcia dziecka w restauracji? Nie przeczę, że w niektórych przypadkach można by z nich śmiało skorzystać. Niestety nie we wszystkich.

Dlaczego nie mogłam przewinąć go wcześniej, skoro wybierałam się do restauracji? Powodów mogło być multum. Bo wcześniej byliśmy na wycieczce, np na długim spacerze, bo dziecko nie wydala na zawołanie, bo nie jest to zawsze sprawa do przewidzenia, bo byliśmy w podróży. 

Dlaczego nie przewinęłam w toalecie, przy pomocy ojca? Zacznijmy od tego, że nie zawsze jest ktoś do pomocy, co znacznie utrudnia zadanie. Ale nawet jeśliby był - czy nikt nie miałby problemu z ojcem w damskiej toalecie? Znając mentalność ludzi, których przedstawicielką jest pani Kublik - mocno wątpliwe. Przyjmijmy jednak - że nie miałby, lub, że toaleta byłaby pusta. Jeśli znajdowałby się w niej szeroki blat - sprawa jest rozwiązana. Faktycznie sama korzystałam z blatu przy umywalkach w damskiej toalecie, który służył mi za przewijak. Jednakże - gdy łazienka jest malutka, a do naszej dyspozycji jest jedynie umywalka, w dodatku również niewielkich rozmiarów - sprawa się komplikuje. Co nam zostaje? Podłoga lub … deska klozetowa. I w tym momencie pytam - serio, naprawdę uważacie, że bardziej odpowiednim miejscem do przewinięcia dziecka od krzeseł w restauracji jest deska klozetowa? Może odpowiecie, że tak - w końcu sami używamy klozetu do wydalania i sikania, więc czemuż by nie położyć na desce niemowlaka? Otóż nie, uważam, że kładzenie dziecka na desce klozetowej jest dalece większą przesadą niż dyskretne przewinięcie go w restauracji. Po pierwsze kontakt z zarazkami, które znajdują się na desce klozetowej w publicznej toalecie - może być dla delikatnego organizmu niemowlęcia zwyczajnie niebezpieczny. Małe dzieci są ponadto bardzo ruchliwe, a deska jest niewielka. Osobiście nie wyobrażam sobie utrzymać mojego syna bez niczyjej pomocy (a w dwójkę ciężko zmieścić się w jednej kabinie) na wąskim klopie. Z dużym prawdopodobieństwem mógłby z niej spaść, nie wspominając o tym, że dotykałby wszystkiego wokół rączkami, po czym natychmiast wkładał je do buzi. Twierdzicie, że rzekomo niehigieniczne jest przewijanie na sali (choć podałam skład całego zapasu środków, które mam ze sobą by zachować należytą higienę dziecka i otoczenia) - ale już serdecznie gdzieś macie czy higieniczne jest dla dziecka przewijanie na desce klozetowej. Ja uważam to za dalece nieodpowiedzialne i stawiające dobro innych klientów wyżej niż dobro dziecka. 

Dlaczego więc nie w wózku w toalecie? Jeśli mamy do dyspozycji gondolkę - faktycznie takie rozwiązanie może być dobre. Jeśli spacerówka rozkłada się całkiem na płasko - rzeczywiście można i z niej skorzystać. a co jeśli spacerówka nie składa się na płasko, jak przykładowo moja? No cóż - w tej sytuacji sprawa znów się komplikuje, bo ciężko jest ruchliwe dziecko przewinąć na siedząco. 

Dlaczego nie w samochodzie? Powodów i w tym przypadku może być wiele. Bo samochód stoi za daleko, bo na dworze jest zamieć lub ulewa, bo przyszliśmy do restauracji spacerkiem… 

Dlaczego nie na zapleczu restauracji? A czy wydaje się Wam, że naprawdę w każdej restauracji jest odpowiednio duże zaplecze, w którym znajdzie się miejsce do przewinięcia dziecka? A może na blacie w kuchni? Co na to Sanepid? Czy uważacie, że to jest aby bardziej higieniczne niż przewinięcie na sali? A może bardziej odpowiednia byłaby komórka na miotły? W takich sytuacjach sama obsługa zaproponuje po prostu byście usiedli z boku i dyskretnie zmienili pieluchę dziecku na kanapie/ławie/krzesłach…

Sama przerabiałam te sytuacje na własnej skórze i wierzcie mi, że przewinięcie dziecka na sali nie było moją fanaberią, chamstwem, bezczelnością, bezmyślnością, brakiem szacunku, afiszowaniem się macierzyństwem, chęcią utrudnienia czy uprzykrzenia Wam życia. Naprawdę starałam się by odbyło się to sprawnie i dyskretnie. Nikomu nie podkładałam pieluchy pod nos, nie brudziłam mebli kałem, odór kupy nie unosił się w powietrzu, a mocz nie lał do talerzy. Być może nikt tego nawet nie zauważył z osób postronnych. Zrobiłam to bo nie miałam wyjścia. Zmieniłam dziecku pieluchę w restauracji. Według pani Kublik zachowałam się "niedopuszczalnie". Okej. Trudno. Chciałam jednak nieśmiało zauważyć, że było to milion razy bardziej higieniczne niż jedzenie posiłku nieumytymi rękami przez połowę klientów owej restauracji. I milion razy bardziej higieniczne niż zostawianie zasmarkanych chusteczek na blacie. I milion razy bardziej higieniczne niż kichanie i kasłanie bez zasłaniania ust ręką. Ale czemu to nas nie oburza? Czemu o tym nie pisze się tekstów do GW i nie robi materiału w Faktach? Czemu osoby chore  (i nie mówię tu o niepełnosprawnych, ale o chorych na grypę czy przeziębienie)nie są eliminowane z przestrzeni publicznej, a dzieci traktowane są jak inny rodzaj psa, fanaberię rodzica, który "ciąga je" (cytat z Kublik) po knajpach, zamiast siedzieć w domu z tym irytującym stworzonkiem?

Pozostawiam to pytanie otwarte. 





piątek, 2 stycznia 2015

O moim strachu przed porodem słów kilka...





Stan Błogosławiony. Dokładnie rok temu chodziłam po tym ziemskim padole jeszcze w stanie błogosławionym. Jakże pięknie to brzmi! 
Niestety. Spójrzmy prawdzie w oczy - ostatni miesiąc ciąży jest taki jakby… najmniej błogosławiony spośród wszystkich. Niby ciąża pełną gębą i jak w pysk strzelił, a jednak - wybitnie dająca się we znaki. Kiedy wczesnociążowe nudności już dawno pozostały za horyzontem niepamięci - oto przed nami rozpościera się bezkresny widok na… brzuch. Brzuch, brzuch, brzuch. Nie widać stóp - bo brzuch. Nie umiem wstać z łóżka - bo brzuch. Ciężko mi się schodzi po schodach - bo brzuch. A jednocześnie trafia mi się dzień przed świętami - przy kasie dla uprzywilejowanych w Tesco - "przemiła" kobieta około sześćdziesiątki, która za cholerę mi ustąpić nie chce MIMO, ŻE - brzuch. I MIMO, ŻE - wcale jej się ta kasa nie należy. 

Tak naprawdę zaczęłam mieć tej ciąży dosyć właśnie w 9 miesiącu. W idealnym momencie. Nie mniej nieustanne sypianie na lewym boku (najlepsza pozycja dla ciężarnych), próby nocnego przekręcania się w półśnie na drugi bok, kilkakrotne wstawanie w nocy do łazienki - z powodu ucisku na pęcherz… dały mi się w końcu we znaki. Zrozumiałam nagle moją "starszą ciążowo" o trzy tygodnie koleżankę, która to już od dłuższego czasu z wytęsknieniem wyczekiwała porodu. I rzecz jasna - doczekała się. Urodziła szczęśliwie w drugi dzień świąt. Zostawiając mnie, biedną, samą - po wciąż tej samej stronie połowicznego wtajemniczenia w macierzyństwo. 



Jednak mimo wielkiej chęci pozbycia się brzucha i spojrzenia w końcu w oczy memu pierworodnemu synowi - bałam się okrutnie. Dzisiaj, po roku - pamiętam to wciąż bardzo dokładnie. Trzeci trymestr upływał mi pod znakiem panicznego strachu przed porodem. Czego się bałam? Głównie bólu. Oczywiście komplikacji również - ale w tej materii byłam nieco spokojniejsza. W końcu tyle kobiet wokół rodzi fizjologicznie - "czemuż mnie miałyby się zdarzyć jakieś komplikacje, skoro mam tak idealną, zdrową ciążę?" - naiwnie myślałam.
Dziś, rzecz jasna, błogosławię mą ówczesną niewiedzę. Dziś wiem, że fizjologiczna ciąża nie musi się równać fizjologicznemu porodowi i odwrotnie - patologiczna ciąża nie musi równać się patologicznemu porodowi. Wiem też, że idealne wyniki badań prenatalnych nie muszą oznaczać, że urodzi się zdrowe dziecko i odwrotnie. Teoretycznie wiedziałam to zawsze, jednak dziś bliższa znajomość kilku takich przypadków, w tym swojego własnego- uświadomiła mi, że to nie jakaś odległa rzeczywistość, że to może się przytrafić każdemu, bez względu na statystyki.

W ostatnim miesiącu ciąży przyjęłam więc postawę - "będzie co ma być, weszło to i wyjdzie, nie mam na to wpływu, inne przeżyły to i ja przeżyję". Niby postawa dobra. Niby. Niestety wewnętrznie w dalszym ciągu drżałam z przerażenia. I nikt nie mógł mi pomóc. Byłam tylko ja i mój lęk a rozwiązanie miało nadejść bez żadnego ostrzeżenia. Kiedy mu będzie pasowało. Nie bacząc na porę dnia i moje samopoczucie. Nie zważając na to, czy jestem już gotowa czy może jednak wolałabym jeszcze trochę poczekać. Gniewko przynajmniej żył w błogiej nieświadomości, podczas gdy ja mogłam w myślach rozwijać miliony scenariuszy. I trochę jednak zazdrościłam znajomej, które już wiedziała, że będzie mieć cesarkę, bo dziecko się nie odwróciło jak należy. Niby nie chciałam cesarki, ale jednak - to wydawało się znacznie bardziej przewidywalne, proste, wyobrażalne.

Niestety - ja nie traktowałam porodu siłami natury jako kolejnego etapu ciąży, czegoś naturalnego i pięknego,  mistycznego przeżycia - jak część moich koleżanek, z których niektóre srodze się rozczarowały. Nie łudziłam się, że będzie to dla mnie tego typu doświadczenie. A przecież taka postawa również funkcjonuje wśród części kobiet, zwłaszcza tych nastawionych pro-naturze i anty-medykalizacji porodów. Niejednokrotnie czytałam teksty o tym, jak źle wpływa na dziecko sztuczna oksytocyna, że o cesarkach nie wspomnę - bo cesarka to podobno zło i niesamowita trauma dla noworodka, jako, że przychodzi na świat kompletnie nieprzygotowany, bez zapowiedzi wyjęty z ciepłego gniazdka uwitego w maminym brzuchu. Może i rzeczywiście jest to szokiem i traumą, nie wiem, nie wnikam -  ja jednak obstaję przy tym, że większą traumą dla mojego syna było podduszenie się własną pępowiną i wyciąganie go na siłę "odkurzaczem" z mego łona. Mimo, że wyszedł niby "przygotowany" i właściwymi drogami. W każdym razie abstrahując od mojego kompletnego braku przygotowania psychicznego na tego typu komplikacje (mimo iż niepokój gdzieś się tlił) - potwornie przerażała mnie perspektywa bólu porodowego. Od pierwszego trymestru upierałam się, że koniecznie chcę mieć znieczulenie zewnątrzoponowe. Znałam na pamięć wszystkie możliwe powikłania i przeciwwskazania - nie przerażały mnie jednak bardziej niż perspektywa, że nie będę miała możliwości z niego skorzystać. W rezultacie życie jak zwykle spłatało mi figla - i mimo cholernie bolesnego, zabiegowego porodu jak z Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną - znieczulenia nie dostałam, bo zrobiło się za późno by je podać. Podobno dobrze się stało, gdyż dzięki temu mogłam jeszcze dosadniej odczuwać skurcze i w momencie zagrożenia życia dziecka - aktywniej pomóc w jego wyparciu. Podobno - bo osobiście mam wrażenie, że stres i emocje oraz szybkość, jakiej nabrał bieg wydarzeń sprawiły, że koordynacja parcia i oddechu pozostawiała wiele do życzenia. I w rezultacie nie jestem pewna czy tak wiele pomogłam w przyjściu Gniewka na świat.

W każdym razie - wracając do ostatnich tygodni ciąży - próbowałam uporczywie przekonać siebie samą, że na pewno będę jedną z tych szczęściar, których przecież wcale nie brakuje. Tych, które rodzą w godzinę, max w kilka godzin. Tych, które nie wspominają porodu jak traumy. Przecież miałam takich w rodzinie sporo - przede wszystkim moją mamę. Urodziła mnie w kilka godzin. Szybko, sprawnie, zadaniowo, bez krzyków i histerii. "Zależało mi przede wszystkim na Tobie i uważałam, że gdy będę krzyczeć, to stracę niepotrzebnie energię i jeszcze Ci zaszkodzę. Poszłam na porodówkę z poradnikiem i starałam się oddychać poprawnie, jak uczono mnie na szkole rodzenia. A wcześniej zjadłam porządną kolację by mieć odpowiednio dużo siły." To słowa mojej mamy. Wzorowa mama. Odwrotnie niż ja, która nie dość, że poszłam na czczo, to jeszcze darłam się jak opętana i źle oddychałam (chyba, bo nie pamiętam). Nie wiem czy wiele jest takich kobiet jak ona, ale autentycznie mojej rodzicielce do tego stopnia zależało na odpowiednim dotlenieniu mnie, że oddychała poprawnie i w ogóle nie krzyczała. Dziś zastanawiam się jaki procent kobiet jest do tego zdolnych. Nie mniej moja mama wpoiła mi pogląd, że tylko histeryczki wrzeszczą w trakcie porodu jak opętane, a tymczasem trzeba się wziąć w garść i oddychać. W prawdziwe na mojej szkole rodzenia panował już inny pogląd - że jak Ci pomaga, to możesz krzyczeć do woli. Moja mama była jednak słabo do tych nowych teorii przekonana. Z perspektywy czasu nie mogę pojąć jak ona to zrobiła, że dała radę nie krzyczeć. Bawi mnie również do łez moja naiwna wiara, że ja również dam radę, jako, że ostatecznie zdarłam sobie gardło niczym nastolatka na koncercie rockowym. Darłam się synchronicznie z jakąś babką zza ściany. Także - szacunek dla wszystkich, którym tak sztuka nie-krzyczenia się powiodła. Zwłaszcza dla mojej mamy. Mam jednak wrażenie, że po mojej relacji z porodu nabrała jakby większego zrozumienia dla drących się histeryczek :)

ostatnie selfie przed porodem ;)


I jako, że do rocznicy narodzin Gniewka zostały zaledwie dwa tygodnie - ostatnio zintensyfikowała mi się tendencja do wspominek. Ten czas niestety kojarzy mi się już głównie z narastającym niepokojem, zmęczeniem i bezradnością. Poczuciem, że nie mam wyboru. Że oto znalazłam się w sytuacji, z której nie ma innego wyjścia - jak tylko urodzić. I mimo całego swojego strachu - muszę to zrobić. A w zasadzie - to - zrobi się samo. Oczywiście wówczas ta świadomość przerażała mnie jeszcze bardziej. Coś jak pułapka z jednym tylko wyjściem, które otworzy się w konkretnym momencie, zupełnie bez zapowiedzi. Otworzy się na strasznie trudną i bolesną drogę w nieznane. Ale za to z obietnicą wielkiej nagrody na samym jej końcu. No i niech mi ktoś powie, że poród i śmierć nie są sobie tak niesamowicie bliskie? 

Pamiętam ostatni wieczór przed porodem. Oglądneliśmy z Mieszkiem film. "Idy marcowe". Film średni, a mnie strasznie niewygodnie się siedziało. Stało też. Leżało też. Pod koniec filmu wstałam dość mocno poirytowana, brzuch znów był twardy jak kamień. Skurcze Braxtona-Hixa już od dobrych kilku tygodni stawiały mi brzuch dosłownie co chwilę. "Ja chyba dzisiaj urodzę, Mieszko" powiedziałam.

I faktycznie. Nie minęła nawet doba, a Gniewko znalazł się wreszcie po drugiej stronie brzucha.



A na koniec kilka zeszłorocznych smutnych zdjęć z ostatniego spaceru przed porodem :) Ach, te stycznie bez śniegu nie są zbyt urokliwe…